Wiadomości
wszystkieAla Cieślewicz o Oscarach 2020
Nadeszła wiekopomna chwila, bo pierwszy raz w 92-letniej oscarowej historii, statuetka w najważniejszej kategorii powędrowała do nieanglojęzycznego filmu. To na parę lat uciszy nieco krytyków, którzy regularnie zarzucają członkom Akademii zamknięcie się na resztę świata. Tym razem drzwi otwarto na oścież, bo koreański „Parasite” został największym zwycięzcą tegorocznej gali, zdobywając nagrody w czterech kategoriach. Mnie ten wynik bardzo cieszy. Wszystkie nominowane w głównej kategorii filmy bardzo mi się podobały, ale zachwyt, który odczuwałam po obejrzeniu „Parasite” we wrześniu zeszłego roku jest nadal świeży i nie mogę się doczekać, kiedy znowu obejrzę ten znakomity film. To idealny przykład autorskiego kina, dlatego reżyser Bong Joon Ho praktycznie nie siadał podczas ceremonii, tylko co chwilę pod rękę z tłumaczką ruszał na scenę po kolejną statuetkę.
Czasy, kiedy podpływał „Titanic” i zgarniał połowę oscarowej puli dawno minęły, więc reszta tegorocznych pretendentów podzieliła się nagrodami raczej sprawiedliwie. Wyjątkiem jest tylko „Irlandczyk”, który nie dostał nic, chociaż sam Martin Scorsese nasłuchał się wielu pochlebstw na swój temat od innych laureatów. Aktorskie Oscary powędrowały zgodnie z przewidywaniami do artystów o już ugruntowanej pozycji, obyło się więc bez płaczu i spazmów, które często towarzyszą debiutantom. Brad Pitt, Joaquin Phoenix, Renee Zellweger i Laura Dern po prostu postawili kropkę nad i na koniec długiego sezonu nagród, podczas którego grali pierwsze skrzypce.
Gala była taka jak zwykle. Tak jak ostatnio, brakowało mi głównego prowadzącego, który w strategicznych momentach rozruszałby całe towarzystwo i nadał ton całemu wieczorowi. A tak było po prostu miło i poprawnie. I też nie ma co narzekać, w końcu to rozdanie poważnych nagród filmowych, a nie występ Cirque du Soleil. Moje serce mocniej zabiło, gdy wygrał sir Elton John, który napisał oscarową piosenkę do swojej własnej biografii, gdy operator Roger Deakins zamienił 15 (!!!) nominację na drugą w życiu statuetkę za fenomenalne zdjęcia do „1917” i gdy Oscara za najlepszy scenariusz adoptowany dostał Taika Waitit, twórca nietuzinkowego i chwytającego za serce „Jojo Rabbit”.
Sama gala to miły i błyszczący akcent, ale i tak najważniejsze są nominowane i nagrodzone filmy, a te w tym sezonie były naprawdę wspaniałe i jeżeli dzięki Oscarom więcej widzów je obejrzy, to ceremonię można uznać za bardzo udaną.
(Ala Cieślewicz)