Wiadomości
wszystkieKod Dedala, czyli jedna z najbardziej zaskakujących historii tego roku
Materiał: BestFilm
"Kod Dedala” to wciągające kino z zaskakującym finałem. Film inspirowany jest kulisami wydania „Inferno” Dana Browna. Tłumacze zostali zamknięci w odosobnionym miejscu, dzięki temu udało się uniknąć piractwa a książka zarobiła 250 milionów dolarów.
Dziewięciu tłumaczy z całego świata zostaje zamkniętych w luksusowym bunkrze. Mają wspólnie pracować nad przekładem finałowej części bestsellerowej trylogii, na którą czekają miliony fanów. Praca marzeń okazuje się jednak więzieniem. Brak kontaktu ze światem i rygorystyczne zasady zaczynają budzić frustracje.
Kiedy fragment książki, wraz z żądaniem okupu, pojawia się w Internecie, rozpoczyna się polowanie na winnego i wyścig z czasem. Nikt nikomu nie ufa, każdy jest podejrzany, każdy ma motyw a bezwzględny wydawca nie cofnie się przed niczym, by zdemaskować i ukarać ją lub… jego.
W rolach głównych plejada międzynarodowych gwiazd: Olga Kurylenko („007 Quantum of Solace”), Alex Lawther („Black Mirror”, „The End of the F***ing World”), Riccardo Scamarcio („Oni”, „Dalida”), Lambert Wilson („mamy2mamy”), Frédéric Chau („Za jakie grzechy dobry Boże?”).
ZWIASTUN
Poniżej znajdą Państwo wywiad z reżyserem filmu Régisem Roinsardem:
Co stanowiło inspirację dla „Kodu Dedala”?
Pewnego dnia trafiłem na artykuły, opisujące kulisy tłumaczenia książki „Inferno” Dana Browna. Nad jej przekładem pracowało dwunastu tłumaczy z różnych krajów, zamkniętych w bunkrze we Włoszech. Zafascynowała mnie myśl, że wytwór kultury jest strzeżony tak, jakby chodziło o cenne klejnoty. Zainspirowany tą opowieścią, zacząłem stawiać pytania, które zwykle dają początek fikcji: „Co by było, gdyby...”
Co by było, gdyby ktoś wykradł książkę, pomimo tych wszystkich środków ostrożności? Co by było, gdyby ktoś zażądał okupu i zagroził, że teks wycieknie do sieci?. Znalazłem temat! Najważniejszym wyzwaniem było przełożenie tej wirtualnej kradzieży na język kina. Początkowo pracowałem z Danielem Presleyem. Szybko dołączył do nas Roman Compingt. Dużo czasu zajęło nam tworzenie scenariusza thrillera. Przypominało to układanie puzzli. Przesunięcie czy wymiana któregokolwiek z elementów groziło naruszeniem struktury narracyjnej. Wszystko mogło się zawalić. Z jednej strony tworzyliśmy ten precyzyjny mechanizm, z drugiej - cały czas pamiętaliśmy o postaciach. I tu wykorzystałem doświadczenia, zebrane podczas licznych podróży. Chciałem stworzyć bohaterów zakorzenionych w rzeczywistości, nie zaś - archetypowe postaci.
Zatem szuka Pan tematu zakorzenionego w rzeczywistości lub w historii i przerabia go, skupiając się na jego filmowym potencjale.
Uważam, że staranna dokumentacja to podstawa każdej dobrej fabuły. Zależy mi na jak najgłębszym wejściu w świat, który przedstawiam. Tworząc ten film, wszedłem do świata tłumaczy. Rozmawiałem z pięcioma z nich, wypytując o tajniki zawodu, metody pracy, o to,
z czego żyją. Część z nich prowadzi całkiem wygodne życie, inni mają bardzo niepewną sytuację. Kolejnym etapem było wydobycie potencjału filmowego... i magii. Przecież pierwotnym zadaniem kina było tworzenie iluzji! Kocham magię kina, zarówno wizualną, jak i tę, która wynika ze scenariusza. Lubię reżyserów-magików takich jak Welles czy Cocteau, albo Bruno Podalydès. To wybitni twórcy.
Do jakiej kategorii zaliczyłby Pan film „Kod Dedala”?
W „Kodzie Dedala” możemy dopatrzyć się trzech różnych typów thrillera. Pierwsza część to klasyczny kryminał w stylu Agathy Christie. Następnie film przeradza się w opowieść o przekręcie, by na koniec stać się filmem o zemście. Podoba mi się pomysł przenikania gatunków, pod warunkiem jednoczesnej gry kodami. Lubię bawić się i zmieniać to, co widz może znaleźć w filmie, należącym do określonego gatunku.
W takich filmach ważną rolę odgrywają konwencje. Które, pańskim zdaniem, należało uszanować, a które można było złamać?
Chciałem, by prezentacja postaci przypominała balet. Pamiętam film Sidneya Lumeta „Morderstwo w Orient Expressie”, gdzie ekspozycja postaci trwała bardzo długo, może nawet zbyt długo. Zacząłem szukać sposobów, by szybko przedstawić kolejnych bohaterów, by ich ekspozycja była płynna i skuteczna. W klasycznym kryminale sposób, jak postaci patrzą na siebie nawzajem, jest nośnikiem wskazówek. Bawię się tym kodem, ponieważ celem filmu nie okazuje się odkrycie winnego. Kolejnym problemem była sama opowieść o kradzieży. Jak ją sfilmować. Jak pokazać zaangażowanie poszczególnych postaci w zaplanowanie i przeprowadzenie całej akcji... Postanowiłem pomieszać różne punkty widzenia, by odwrócić uwagę widza. Na tym polega magia. Każda sztuczka ma takie samo drugie dno: wspaniałe kostiumy i zaskakujące efekty to tylko sposób na odwrócenie uwagi. Na koniec zawsze zastanawiamy się, co tak naprawdę zobaczyliśmy.
Zebrał Pan międzynarodową ekipę aktorów. W jaki sposób stworzył Pan równowagę między postaciami a odtwórcami ról?
Nigdy nie piszę z myślą o konkretnym aktorze, chyba, że jest to martwy aktor. Za bardzo obawiam się późniejszych frustracji.
Lambert Wilson był oczywistym wyborem, ponieważ ma klasę, jaką chętnie przypisuje się paryskim wydawcom. Jako aktor należący do dwóch kultur - francuskiej i anglosaskiej, potrafił stworzyć rolę „wysokogatunkowego czarnego charakteru”, z rodzaju tych, jakie oglądamy w filmach o Bondzie. Lubi metamorfozy. W przypadku reszty, castingi trwały długo, bo musieliśmy znaleźć zagranicznych aktorów, mówiących po francusku.
Olga Kurylenko, poza występem w „Quantum of Solace” poruszyła mnie głównie rolą w filmie Diane Bertrand „L'annulaire”. Była też świetna w serialu „Miasto cudów”. Poza urodą i przeszłością modelki ma w sobie siłę, dzięki której grane przez nią postaci są niezwykle wyraziste.
Riccardo Scamarcio to aktor - frankofil. Podobała mi się jego rola w filmie „John Wick 2” w reżyserii Chada Stahelskiego. Nigdy dotąd nie grał ról komicznych, dlatego szybko spodobał mu się postać nadgorliwego lizusa. Od razu zrozumiał jego groteskowość. Jest zabawniejszy, niż przewidywałem.
Sidse Babett Knudsen jest znana znana z seriali „Borgen” i „Inferno”, a we Francji - z filmu Emanuelle Bercot „Dziewczyna z Brestu”. Okazało się, że jako aktorka zadebiutowała we francuskim teatrze. Początkowo chciałem dać jej inną rolę, tę, którą ostatecznie zagrała Niemka Anna Maria Surm. Postać Anny była pierwotnie mężczyzną. Dołączywszy do ekipy, Sidse powiedziała mi, że wolałaby zagrać tę męską postać. Uważała, że będzie znacznie ciekawsza, jeśli zagra ją kobieta. Przeczytałem jeszcze raz wszystkie te fragmenty scenariusza, myśląc o Sidse. Okazało się, że miała rację.
Eduarda Noriegę pamiętam z pierwszych filmów Alejandra Amenabara. Myślę, że w młodości trochę cierpiał z powodu swojego wizerunku amanta. Zaprosiłem go na zdjęcia próbne, a on mnie do siebie przekonał.
Wybierając Alexa Lawthera nie znałem jeszcze serialu „The End of the F***ing World”. Jego również zaproponowała mi reżyserka castingu. Obejrzałem jego demo i zwariowałem. Alex jest niezwykle dojrzały, jak na swój wiek. Traktuję go jak młodszego brata. Chciałbym by zagrał w kolejnym moim filmie.
Manolis Mavromatakis to aktor teatralny. Zauważyłem go, bo przysłał mi bardzo udane demo. Zaprosiłem go do Paryża. Jednak gdy przyjechał, okazało się, że prawie nie mówi po francusku. Demo przygotowała z nim siostra, nauczycielka francuskiego. Zaryzykowałem, angażując go. Bardzo zaangażował się w naukę swoich kwestii. Jest zabawny, pracowity i ma niezwykłą osobowość, więc bardzo szybko zapomina się o jego kłopotach z językiem. Jako najstarszy ze wszystkich aktorów, „ojcował” całej reszcie.
Wydawało mi się, że łatwo znajdę we Francji portugalską aktorkę, lub, w Portugalii, aktorkę znającą język francuski. Okazało się to bardziej skomplikowane. Podczas castingów spotkałem młodą kobietę z ogoloną głową i pomyślałem, że taki wygląd dodałby charakteru tej postaci. Ostatecznie zaproponowałem rolę Marii Leite. Zgodziła się złożyć w ofierze swoje włosy. Jest dość ostra i trochę zbuntowana, podobnie jak grana przez nią postać Telmy.
Opowiadając historię oszustwa, nie pomija Pan też innych tematów, na takich, jak życie na pokaz czy przekształcanie literatury w produkt masowej konsumpcji.
Chciałem stworzyć alegorię społeczeństwa spektaklu, w rozumieniu Guya Deborda. Życia nowoczesnego, medialnego i wyzutego z sensu, autentyczności i wewnętrznego bogactwa. Tajemniczy „artyści-widma”, tacy, jak Emile Ajar, Banksy czy Elena Ferrante, są dla mnie fascynującym zjawiskiem, zwłaszcza w czasach, gdy wszyscy uciekają od anonimowości i marzą o sławie. Chciałem poruszyć te tematy, by lepiej osadzić film w naszej epoce.
Skoro rozmawiamy o języku i o przekładzie... Czy według pana kino ma własny język?
Absolutnie tak. Weźmy chociaż filmy Alaina Resnaisa. To bardzo autorskie kino, choć on sam nie napisał żadnego scenariusza. Zachwyca mnie sposób, w jaki przekłada te historie na obrazy. Należy do tych reżyserów, który oddalają się od tekstu, by stworzyć coś znacznie lepszego.