Wiadomości
wszystkie
Recenzja filmowa nr 605: Brutalista (PLAKAT)
Recenzja również na: mediakrytyk.pl
Nasze poprzednie recenzje alfabetycznie
Jest dopiero luty, ale już mam przeczucie, graniczące z pewnością, że niczego lepszego w tym roku w kinie nie obejrzę. Nakręcone z rozmachem monumentalne dzieło, które jednocześnie opowiada bardzo kameralną i dramatyczną historię.
Bohaterem filmu jest László Toth, ocalały z holokaustu architekt żydowskiego pochodzenia, który po wojnie emigruje z Węgier do Ameryki. Po bardzo trudnym początku, László trafia pod skrzydła bogatego przedsiębiorcy, który zatrudnia go przy projekcie specyficznego ośrodka i jednocześnie obiecuje pomoc przy sprowadzeniu do kraju żony architekta. Oczywiście wszystko ma swoją cenę.
Przyznaję, że byłam przerażona gabarytami tego filmu, w końcu ponad trzy i pół godziny w kinie to sporo. Jednak podczas seansu nie odczułam zmęczenia. Głównie dlatego, że w filmie nie ma ani jednej zbędnej sceny lub przeciągniętych dłużyzn. Poza tym w trakcie seansu przewidziana została piętnastominutowa przerwa, która jest integralną częścią filmu. Za mojego kinowego życia nie spotkałam się z czymś takim. Zresztą to nie jedyny niestandardowy aspekt tej produkcji. Do sfilmowania jej użyto formatu Vista Vision, wykorzystywanego w kinematografii w latach 50-tych, czyli epoki, w której rozgrywa się większość historii opowiadanej w „Brutaliście”. Daje to bardzo charakterystyczną fakturę obrazu i dodaje fabule autentyczności.
Bo właśnie to, co mnie najbardziej ujęło w tym filmie, to fakt, że mimo iż opowiada o fikcyjnych bohaterach, wydaje się do bólu prawdziwy. Jest tu masa wątków i aspektów, idealnie się zazębiających, które widz może interpretować na własny sposób. Jest to opowieść o nieprzepracowanej traumie wojennej, o micie jakim okazuje się być „amerykański sen”, o przeszkodach i kompromisach, czekających na artystę, który tworzy dzieło życia, ale też bardzo intymna i szczera historia miłosna. Jestem pewna, że kryje się tam jeszcze wiele więcej, dlatego na jednym seansie na pewno się u mnie nie skończy.
Myślę o tym filmie jako o arcydziele, a myślę o nim sporo, bo to jedno z tych dzieł, które zostają na długo. Dawno nie widziałam w kinie obrazu, który byłby tak olśniewający i potężny od strony wizualnej, a jednocześnie emocjonalnie rozkładał na łopatki. Nie da się dostatecznie nachwalić aktorów. Adrien Brody urodził się do grania takich ról, mało który aktor potrafi tyle przekazać samym milczeniem. Bardzo podobała mi się Felicity Jones w roli jego żony. To dla mnie serce tego filmu. Jednak najbardziej zaintrygowała mnie rola Guya Pearce'a, niby szwarccharakteru, ale jednak postaci wielowymiarowej i trudnej do sklasyfikowania. I tylko wierzyć się nie chce, że taki film został nakręcony w nieco ponad miesiąc za niecałe dziesięć milionów dolarów (śmieszna suma w warunkach hollywoodzkich). Czasami mniej naprawdę znaczy więcej.
(Ala Cieślewicz)
reż. Brady Corbet
Ocena: 9/10