Wiadomości
wszystkieRecenzja filmowa: Mów mi Vincent
Słodko-gorzka opowieść na okres około świąteczny. Vincent to posunięty w latach gbur, który swój czas dzieli między wizyty w lokalnym barze i obstawianie wyścigów konnych. Do Ebenezera Scrooge’a z „Opowieści Wigilijnej” mu niewiele brakuje, bo za towarzystwem ludzi też specjalnie nie przepada. Zdanie o nim mamy właściwie wyrobione już po pięciu minutach filmu, kiedy będąc pod wpływem alkoholu, parkuje samochód na własnym płocie. Szybko jednak okazuje się, że to tylko pozory.
Bill Murray, który zapewne nie tylko moje filmowe serce skradł dawno temu przy okazji „Dnia Świstaka”, przewodzi w tym filmie galerii postaci mniej lub bardziej poturbowanych przez los. Mamy więc samotną matkę pracującą ponad siły i jej zahukanego w szkole syna, któremu zadłużony po uszy Vincent będzie robił za baby sittera. Na dokładkę jest jeszcze prostytutka w zaawansowanej ciąży. Ich sytuacje życiowe nie są do pozazdroszczenia, ale nie jest to film do umartwiania się. Perypetie bohaterów prowadzone są z polotem, dowcipem i dużą klasą. I nawet jeżeli wydaje nam się, że widzieliśmy już podobne historie setki razy, to akurat ten „odgrzewany kotlet” jest wyjątkowo smaczny. Znane schematy nabierają życia głównie dzięki świetnym aktorom. Oprócz Billa Murraya jest jeszcze Naomi Watts, która skutecznie rehabilituje się tu za rolę księżnej Diany i młodziutki Jeaden Lieberher, któremu już wróży się wielką karierę.
Przy okazji jednak ostrzegam przed zwiastunami i zapowiedziami, które próbują zwabić nas do kina, obiecując ubaw po pachy. „Mów mi Vincent” to oczywiście nie dramat psychologiczny, ale zdecydowanie większy nacisk położono na to, by nas wzruszyć, a nie rozśmieszyć. I to się udaje.
Niby nic nowego, a miło się ogląda. Zwłaszcza o tej porze roku.
(Ala Cieślewicz)