Wiadomości
wszystkieRozjazdy- opowiadanie. Odcinek ósmy- ostatni
Dzięki uprzejmości autora- Wojciecha Ziółkowskiego mamy dla Państwa interesujące opowiadanie. Dzisiaj zaprezentujemy kolejny, już ostatni odcinek. Zapraszamy do lektury!
Rozjazdy- odcinek ósmy
Wszyscy dojeżdżający to skromni ludzie, nie udzielają się społecznie, nie zostają po godzinach, nie uczestniczą w czynach społecznych i nie podejmują wyzwań partyjnych, bo są w ciągłej podróży trwającej zazwyczaj kilkadziesiąt lat.
Czas spędzony w pociągu nie pozwala im zaangażować się ani w miejscu zamieszkania, ani w miejscu pracy. Większość z nich pogodziła się z tym faktem, że nikt nie pyta ich o zdanie, ani o nic nie prosi. Oni też nie wtykają nosa gdzie nie trzeba i na tym to polega. Oczywiście figurują we wszelkich aktach i na różnych listach, ale tak naprawdę, to ich nigdzie nie ma, bo są w podróży.
Słychać ciężko budzący się zakład, stare obolałe maszyny, popędzane są bezlitośnie poprzez zwiększanie dawki świeżego prądu dostarczanego z ledwie dyszącej elektrowni rozpalonej duszącymi płomieniami z rodzimego węgla brunatnego. Jak wycieńczony organizm nafaszerowany antybiotykami, jeszcze dzisiaj da z siebie wszystko. Jarzeniowe lampy, pokryte lepkim brudem próbują rozświetlić obskurne hale. Szum maszyn i gwar pobudzonych zimnem do pracy robotników oraz smród pędzących wózków spalinowych, tworzą atmosferę wspólnego działania.
Staje się lepiej, jakby cieplej i jaśniej, życie zaczęło tętnić rytmem umierającego kolosa. Za oknem pędzącego pociągu co chwila zmienia się krajobraz. Wcześniej mało skupiałem się na obserwacji tego co za oknem. Raczej rozglądałem się po wnętrzu wagonu lub miałem świadomie zamknięte oczy. Za to teraz interesuje mnie tylko to, co dzieje się za oknem. To niesamowite, wcześniej wielu rzeczy nie zauważałem na tej trasie, chociaż przemierzałem ją wiele razy. Jaki wspaniały pagórkowaty teren. Zieleń łąk i błękit nieba mieszają się z kolorami słońca. A te domki bajecznie porozrzucane po łagodnych stokach, uśmiechają się do mnie kolorami tęczy. Na przydomowych trawnikach widzę bawiące się dzieci i szczęśliwszych rodziców, wszyscy oni machają do mnie rękoma i próbują mi coś powiedzieć. Nie rozumiem, o co im chodzi, chcę im to powiedzieć, ale nie mogę wydobyć z siebie głosu. Wiem, że mają do przekazania ważne informacje. Jest mi przykro i czuję się winny, że ich zawiodłem. Nie widzę już uśmiechów na ich twarzach. Spróbuję zbliżyć się do nich wzrokiem. Oni nie mają twarzy i tylko wyciągają w moją stronę brudne cuchnące, zakrwawione i pokryte ociekającym śluzem ręce. Ten zaduch gnijących ciał i przeraźliwy skowyt wewnętrznego bólu, zmuszają mnie do odwrócenia głowy w bezpieczną stronę. Tylko nie pozwolić się dotknąć i odjechać stąd jak najszybciej. Za chwilę wszystko minie, już dobrze, wszystko będzie dobrze.
Słyszę z oddali jakiś melodyjny szum. To śpiew chórów kościelnych wypełnia moją głowę. No tak, przecież to z olbrzymiego kościoła stojącego na wzgórzu. Strzelista wieża rzuca swój cień na małą osadę, skurczoną bojaźnią jej wielkości i władzy. Ludzie opuszczają świątynię. Idą ze spuszczonymi głowami i zimnym wzrokiem skierowanym w ziemię. Zaraz za kościołem kończy się chodnik i zaczyna błoto. Oni nie rozmawiają ze sobą i nie uśmiechają się do siebie. Nawet nie zainteresowali się przejeżdżającym obok pociągiem.
Mijamy za oknem dwóch ludzi na skraju lasu, ładujących na furmankę kamienne odłamy płyt pokrytych mchem. Widać na nich jakieś napisy w obcym języku, jest za daleko, nie mogę ich odczytać, są na nich daty urodzin i śmierci. Jeden z nich rozbija je na miejscu żółtym oskardem na mniejsze kawałki. Wjeżdżamy w jakieś chaszcze. Mam wrażenie, jakbyśmy byli na rozjazdach, ale to niemożliwe, żeby tędy prowadziły jakieś tory. A jednak jedziemy przez stary cmentarz, gdzie dziesiątki osób pozyskuje z nagrobków materiał na budowę fundamentów do swoich nowych domów.
To okropne, trzeba takich praktyk zakazać, to barbarzyństwo! Głośno wyraziłem swoją opinie do siedzących naprzeciwko. Nikt nie odpowiedział. Znowu jest ciemno, cały przedział jakby zalany smołą. Może śpią, a może jestem tu sam? Nie mam odwagi wyciągnąć ręki w mrok, podświadomie się czegoś boję. Lepiej popatrzę przez okno. Widzę w oddali kłęby czarnego dymu. To jakieś duże gospodarstwo się pali! Nikt tym ludziom nie pomaga, a oni wychodzą spokojnie z domu, paląc się jak pochodnie. Kobieta wynosi płonące dziecko i kładąc je na kamieniu odchodzi. Płonących dzieci jest więcej, wychodzą małymi grupkami, siadają w kucki obok siebie i giną. Tak wygląda piekło?! Jeszcze raz spróbuję odwrócić się w stronę ludzi, ale znowu nic, czarna ściana. Spróbuję jeszcze raz i znów kompletna czerń. Muszę się stąd koniecznie wydostać i zatrzymać to piekło.
Za oknem nie ma żadnego pożaru. Jest pięknie. Tęcza jasno promienieje na niebie i swoimi kolorami kładzie się na porysowanej znakami czasu szybie. Razi mnie blask skrzącej się szyby i nie mogę dłużej się na nią patrzeć, bo oślepnę. Przymykam oczy i i czuję, że z powiek spływa mi ciężar ostrego światła. Powoli je otwieram, niebo stało się czerwone od zachodzącego słońca. Mam wrażenie, że horyzont podnosi się coraz wyżej i wyżej. Czuję wszechogarniający mnie chłód. Pociąg jakby zatapia się w ziemi. Cień horyzontu zachodzi już do połowy okna. Niedługo wtargnie do środka, zaleje okna i znowu będę sam. Już nie chcę być sam, czuję jak wiruję i spadam w przepastną otchłań głową w dół i to coraz szybciej i szybciej, nie mogę się zatrzymać, jest mi zimno, boję się – to śmierć?!
Uderzyłem głową o biodro wstającego właśnie pasażera. Spojrzałem wystraszony i zdziwiony na uśmiechnięte twarze podróżnych, którzy zbierali się do wyjścia.