Wiadomości
wszystkieRozjazdy - opowiadanie. Odcinek szósty
Dzięki uprzejmości autora- Wojciecha Ziółkowskiego mamy dla Państwa interesujące opowiadanie. Dzisiaj zaprezentujemy kolejny, już szósty z spośród wszystkich odcinków. Zapraszamy do lektury!
Rozjazdy- odcinek szósty.
Pociąg zaczynał wyraźnie tracić prędkość. Pierwsze blaski dworcowych latarni zaczęły rozjaśniać wnętrze wagonu. Większość pasażerów kontrolowała sytuację przez półotwarte oczy. Niektórzy wpatrywali się przez okno, wyszukując znajomych na nerwowym peronie, nieliczni przypalali papierosy. Mroźna lawina nowych pasażerów wdarła się do wnętrza i szczelnie wypełniła nielicznie wolne miejsca. Dosiadł się do mnie szczupły (na szczęście) facet około trzydziestki, nie pasujący ubiorem do dojeżdżającej szarzyzny.
– Mroźno dzisiaj i jeszcze ta zadymka – Rzucił do siedzącego naprzeciwko dżinsowca
– Faktycznie, daje jak za cara Hieronima, że tak powiem. Ciekawe jak to będzie wyglądało z powrotem?
– Nie słyszałem.
– Co mówiłeś?
– Nie, nic, nieważne. Ja i tak wracam wieczornym to...
– Ja nie wiem, że ty tak dasz sobie od tego kierownika. Co ty właściwie z nim masz, że cię tak tępi? Już cały zakład o tym gada.
– Ja to bym na twoim miejscu poszedł do niego z połówką, pogadał co i jak, a nie zawsze późniejszym. Każdy wychodzi wcześniej z roboty na pociąg, tylko nie ty.
– Ty może byś tak zrobił. Ja nie. To jest po prostu zakompleksiony facet, a takiemu nie wolno ulegać bo...
– A czort z nim. Zapalimy? - Z trudem wydobył paczkę papierosów z bocznej kieszeni kurtki przyciśniętej do niedźwiedziowatego futra.
– Nie, co ty. Tutaj ledwo można oddychać zapalimy na świeżym powietrzu.
Pociąg ruszył i po raz kolejny podjął trud przedzierania się do czerń mroźnej nocy. Rozmowy zaczynają cichnąć, ludzie stojący na korytarzu zwieszają głowy. Słychać coraz wyraźniej rozmowę toczących się kół po nierównych szynach. Minęła połowa drogi. Czuję potworne zmęczenie. Noga i głowa są ciężkie jak ze stali. Jednak mózg nie daje za wygraną, bawiąc się ze mną na mój rachunek.
Facet w dżinsowym stroju, skończył zawodówkę przyzakładową w miasteczku oddalonym od jego wioski o kilkanaście kilometrów. Po dwóch latach służby wojskowej w wojskach artylerii przeciwlotniczej podjął pracę w Państwowym Ośrodku Maszynowym. A było to w połowie lat siedemdziesiątych, czyli w okresie przeżerania kredytów dolarowych i wzmożonej propagandy sukcesu. W pracy dał się poznać jako pracownik sumienny, ideologicznie podatny i na podstawie takiej opinii, skierowano go do technikum wieczorowego na dalsze nauki, które ukończył w terminie. Kiedy tylko otrzymał dyplom technika, nie był już tym samym kumplem od maszyny jak przedtem. Został ich brygadzistą, zaczął używać niezrozumiałych dla nich słów, tłumacząc proste rzeczy. Potrafił tak się zapętlić w wyjaśnieniach, że już na koniec nikt nie wiedział, o czym on do nich mówi, ani on sam, o co jemu właściwie chodzi. W związku z brakiem komunikacji z załogą, przeniesiono go z działu produkcyjnego do biura głównego technologa, gdzie pierwszą jego funkcją było parzenie herbaty i kawy. A stało się to za sprawą pani Geni, jedynej kobiety w dziale, do której wcześniej należał ten zaszczytny obowiązek. To ona publicznie stwierdziła i przekonała wszystkich, że Stasiek parzy i zalewa wszystko lepiej od niej. Główny inżynier i sfora techników przyjęła tę informację z większą lub mniejszą, ale jednak dezaprobatą. Z czasem nauczył się parzyć, kolportować prasę, organizować ciasto i kwiaty na imieniny i inne uroczystości w biurze. Może by i czasami chciał coś narysować, przepisać, ale do końca nie był pewien, czy podoła i nie narazi się na śmieszność nowych kolegów, a tego by nie chciał. Generalnie był zadowolony z pracy, ale nie z płacy. Jego dojeżdżający koleją do dużego miasta koledzy, nawet ci bez wykształcenia zarabiali od niego o połowę więcej. Z drugiej jednak strony, można powiedzieć praca na miejscu, nie licząc kilkunastu kilometrów jazdy autobusem. Ten dylemacik gryzł go co jakiś czas.
Podjął decyzję o swojej przyszłości po piątym tańcu z niezłą laską, jak się jemu wydawało, po drugim samodzielnie wypitym bełcie. Konkretnie zaś, po piątym szalonym tańcu w rytmie na trzy, zaprosił Jadzi W. z sąsiedniej wioski na spacer. Jadzia pijanemu młodemu wykształconemu technikowi obróbki skrawaniem nie popuściła i błyskawicznie zaciążyła.
Ślub musiał odbyć się jak najprędzej, a pieniędzy i ochoty ze strony pana młodego - od czasu jak przejrzał trzeźwo na oczy- wyraźnie brakowało. Ale jak mus, to mus. Wsiadł do pociągu i tak podróżuje bez przerwy.
Nie chcę już zaglądać w ich przeszłość. Nie mam prawa ujawniać ich przysypanych biegiem torów tajemnic. A może chcieliby się nimi podzielić z innymi, ale nie ma ich kto wysłuchać?
Wpatruję się w twarz tego nowego, ale mimo iż wytężam wzrok, nie przebijam się przez zasłonę nocy. Facet w latach 1980 - 1981 był studentem wydziału mechanicznego Akademii Rolniczej. To on, z grupą przyjaciół, organizował pierwszy strajk okupacyjny na uczelni. On - skromny chłopak ze wsi, został przywódcą społeczności studenckiej i szefem nowo powstałego NZS. Brał udział w negocjacjach postulatów strajkowych z rektorem uczelni i był zapraszany na spotkania z władzami partyjnymi do Wojewódzkiej Rady Narodowej. To był jego czas, nie uznawał kompromisów w podejmowaniu decyzji. Pomimo licznej absencji na uczelni, nikt z wykładowców nie robił jemu problemów z zaliczaniem zaległości.
Noc z 12 na 13 grudnia spędził aktywnie na imprezie w akademiku. Niedziela rano, potężny kac i komunikat WRON-y, rozwaliły mu skołatane myśli. Wielokrotnie wysłuchane przemówienie generała trochę go uspakaja. Wyinterpretował bowiem, że działalność przed stanem wojennym nie będzie osądzana, a tylko przyszłość się liczy. Musiał jak wszyscy studenci opuścić akademik i udać się na przymusowy urlop do domu. Dowiadywał się o internowanych studentach i osobach, z którymi współpracował w regionalnej Solidarności. Po tygodniu dostał wezwanie na komisariat i nie był tym faktem zaskoczony, wręcz przeciwnie poczuł w pewnym sensie ulgę. Liczył się z internowaniem, nie bał się jak w pierwszych dniach po ogłoszeniu komunikatu grudniowego, wywózek do ZSRR czy masowych rozstrzelań opozycjonistów. Po przesłuchaniu dowiedział się, że jest gówniarzem i małym gnojkiem, a takimi jak on, władza sobie głowy nie zajmuje. Za murami komisariatu nie był już studentem, tylko poborowym oczekującym na bilet do wojska. Wojsko odsłużył we właściwej jednostce, przeznaczonej dla takich wyrzutków jak on. Kredo podoficerów, którzy nimi dowodzili, brzmiało: Karać, jebać, nie wyróżniać! A po dwóch latach, zaczęła się praca fizyczna z nakazu w fabryce obrabiarek i pobyt w pociągu, który nie chce wysłuchiwać takich historyjek, za to swoim monotonnym szumem wypełnia spokojem wszystkich podróżnych.
Przysypia pociąg z ludźmi, szarymi, spieszącymi do pracy, o których w tym momencie, nikt z najbliższych nie myśli. Dopiero za dwie godziny w porzuconych przez nich domach, zacznie budzić się życie, dzieci do szkoły, żony do obowiązków. itd. Pod wieczór, kiedy wrócą z pracy, czekać na nich będzie obiad i dzieci zajęte odrabianiem lekcji, a żony praniem i prasowaniem. Zmęczeni mężowie wypełniają sobie sami wolny czas, pracując w obejściu lub w najlepszym wypadku, oglądając telewizję w czarno – białych kolorach...