Wiadomości
wszystkieSonny Rollins - Road Shows
Czy Wy też chorujecie na Sonny’egoRollinsa? Tak, tak – na Rollinsa się choruje. Przypadłość tę zdiagnozował chyba jako pierwszy w naszym kraju Jan „Ptaszyn” Wróblewski. Na czym ona polega? Otóż rozwija się stopniowo. Przy pierwszym kontakcie z muzyką „Colossus’a” pacjent zwykle nie zachwyca się od razu. Narzeka nawet trochę na jego sound. Ale stopniowo budowane sola, często poprzez charakterystyczne powtarzanie i modyfikowanie motywów zaczerpniętych z tematu, mimowolnie zapadają bardzo głęboko w pamięć.
Po jakimś czasie człowiek po prostu uświadamia sobie, że kocha muzykę Rollinsa. Nie inaczej było ze mną, chociaż jestem już w tak zaawansowanym stadium, że nie uważam go nawet za saksofonistę, ponieważ indywidualność jego stylu przekracza moim zdaniem pojęcie „grania na saksofonie”. Ale do rzeczy!
Udowodnić to wszystko może album zatytułowany „Road Shows vol.1”. Jest to składanka (w najlepszym możliwym znaczeniu tego słowa) koncertowych nagrań, wybranych osobiście przez Rollinsa, z jego przepastnych archiwów. Nagrywa on bowiem wszystko, co tylko się da, mimo że później często krytycznie podchodzi do własnych dźwięków. Składy są tu różne, a nagrań dokonano na przestrzeni prawie 30 lat, ale mimo to płyta jest bardzo spójna. Rozpoczyna się naprawdę mocnym uderzeniem. Pierwszy numer to teatr jednego aktora, aczkolwiek możemy się tu także przekonać o wielkości fenomenalnie akompaniującego Ala Fostera.Rollins podczas trwającego prawie 9 minut „Best Wishes” robi przerwy tylko na oddech, a jego kompani tworzą jedynie tło, bacząc by nie wychylać się za bardzo przed Mistrza. Solo, które tutaj gra, jest po prostu genialne i nic dziwnego, że nie chciał go zbyt szybko kończyć – kapcie spadają.
Drugi utwór – już nie tak egoistyczny, ale jego finał także nie pozostawia wątpliwości kto tu rządzi. W kolejnym możemy usłyszeć jak doskonale można bawić się wspólnym muzykowaniem i chyba jest to mój faworyt na tej płycie, chociaż niezwykle trudno wyróżnić jakikolwiek kawałek, gdyż każdy ma w sobie coś pysznego.Wreszcie polski akcent! „EasyLiving” (rok 1980 – Warszawa). Tutaj mamy do czynienia z najgorszej jakości nagraniem na całej płycie, ale niestety tak już wtedy bywało z rejestrowaniem koncertów w Sali Kongresowej.Rollins rekompensuje nam to jednak fenomenalną kadencją, która przypomina, że jest to muzyk grający niegdyś pełnowymiarowe, solowe koncerty! Następnym numerem jest „Tenor Madness”, którego chyba nikomu przedstawiać nie trzeba. Tutaj ponownie Mistrz wprost pożera całą przestrzeń przewidzianą na solówki, nie dzieląc się z resztą zespołu. Inaczej jest w „Nice Lady” – rzeczywiście miłym, a także lekkim i przyjemnymcalipso (jakże by wyglądała płyta Rollinsa bez choćby jednego!). Świetnie w tym klimacie czuje się także Clifton Anderson, co udowadnia radosną improwizacją. Znalazło się też miejsce na zgrabne solo KimatiDinizulu na bongosach. Na zakończenie wolniejszy „SomeEnchantedEvening”– żebyśmy w spokojniejszym nastroju mogli dotrzeć do finału tej wspaniałej uczty i odruchowo nie zaczęli prosić o bis, bo nie jesteśmy mimo wszystko na koncercie i na to liczyć niestety nie możemy (choć nie zupełnie, o czym na koniec).
Poza tym, że album ten to niewątpliwie sama słodycz na każde jazzowe uszy, żadnych zastrzeżeń nie budzi on także od strony wizualnej. Świetnie pomyślana okładka, adekwatna do muzyki na płycie oraz kilka koncertowych zdjęć dodatkowo umilają słuchanie.
Podsumowując mamy w tym przypadku do czynienia z wydarzeniem na jazzowym rynku płytowym i jeżeli ktoś nie ma jeszcze tego albumu, to niech biegnie do sklepu i nadrobi zaległości. Na deser najlepsza wiadomość. Tytuł „Road Shows vol. 1” w oczywisty sposób sugeruje, że jest to początek cyklu płyt z koncertowymi nagraniami Rollinsa. Nie mogę się już doczekać kolejnych i oby był to cykl iście kolosalny, na miarę Sonny’egoRollinsa!
(Kacper Pałczyński)