Uwaga wywiad: dzisiaj Tomasz Gąssowski – producent muzyczny i filmowy, muzyk i kompozytor - Reporter-24.pl
Wiadomości
wszystkie

Uwaga wywiad: dzisiaj Tomasz Gąssowski – producent muzyczny i filmowy, muzyk i kompozytor



"Dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć osób nie pomoże, ty jednak musisz szukać tej tysięcznej"

Roch Siciński: Mamy dużo tematów do rozmowy… Jesteś kompozytorem, producentem muzyczny i filmowym oraz muzykiem. Masz 8/10 gwiazdek na portalu Filmweb, a dla całej twórczosci 7/10, masa nagród, sporo filmów, płyt czy ogólnie rzecz biorąc produkcji. Ty jednak w jednym z wywiadow powiedziałeś, że wolisz być pozytywnym siódmoligowym trenerem piłki nożnej, niż niepozytywnym prezydentem. Mam więc do czynienia z pozytywnym człowiekiem?

Tomasz Gąssowski: Staram się jak mogę żeby tak było. Staram się rzetelnie robić swoje i chyba póki co nigdzie nie dałem ciała, więc mam nadzieję, że jestem postacią pozytywną.

RS: Nie chcę narazie ruszać jazzu, zacznijmy od komponowania muzyki filmowej. Jak to jest? Jak powstaje muzyka do filmu, to znaczy – jak wygląda proces – czy najpierw poznajesz obraz, czy pierwszy dostajesz scenariusz, czy może jesteś na planie? Może banalne pytanie, ale długo mnie to intrygowało.

TG: Dla każdego kompozytora i dla każdego filmu wygląda to inaczej. Są filmy gdzie można pisać muzykę „z metra” – np. filmy z epoki. Można ją stworzyć wcześniej, podkładać później. W moim przypadku, do każdego filmu proces pisania przebiegał inaczej. Do pierwszego filmu Andrzeja Jakimowskiego ( „Zmruż Oczy”) muzykę napisałem kiedy materiał był już nakręcony. Kolejny obraz („Sztuczki”) to była praca w czasie zdjęć – zjeżdżałem z planu i zainspirowany tym co dzieje się między bohaterami zaczynałem pracę, choćby tym co działo się między odtwórcą roli chłopca...

RS: ...świetna rola, tak na marginesie powiedz – to jest przecież naturszczyk prawda?

TG: Tak, oczywiście. Damian Ul dostał główną nagrodę za pierwszoplanową rolę męską na festiwalu w Tokio, już nie pamiętam z kim tam konkurował, ale pokonał jakiegoś topowego amerykańskiego gwiazdora – także pierwsza klasa...Wracając do tematu – przy ostatnim filmie „Imagine” muzykę zacząłem pisać przed zdjęciami. Ponieważ z Andrzejem Jakimowskim współpracuję bardzo blisko, to jestem jedną z pierwszych osób jakie czytają scenariusz.



RS: Pisałeś muzykę do wszystkich jego filmów prawda?

TG: Tak, byłem także współproducentem dwóch z nich. Po przeczytaniu scenariusza „Imagine” zabrałem się za pisanie muzyki, bo pomyślałem sobie, że skoro bohaterowie nie widzą, ja też nie muszę widzieć, a muszę czuć, muszę odbierać emocje i relacje. Obrazy nie są w tym wypadku tak ważne. („Imagine” opowiada historię osób niewidomych zamieszkałych w lisbońskim ośrodku dla niewidomych, gdzie główny bohater w niekonwencjonalny sposób stara się nauczyć swoich podopiecznych orientacji w przestrzeni za pomocą echolokacji – przyp. red.)

RS: Przyznam szczerze, że jest to dla mnie mocno abstrakcyjne.

TG: Ale dla mnie też! (śmiech…)

RS: Trudne jest dla ciebie jako kompozytora oglądanie innych filmów? Nie masz zboczenia zawodowego na punkcie ścieżek dźwiękowych?

TG: Nie ma mowy! W kinie jestem jak dziecko, ciągle mnie to bawi, a morduje się tylko wtedy, kiedy oglądam film nad którym pracowałem. To jest uczucie, że tak powiem... niekomfortowe. Mam tak, że bardzo długo komponuję muzykę, staram się do tego przyłożyć na tyle na ile tylko mnie stać, a to jest męczące na dłuższą metę. Moje uszy stają się coraz większe (śmiech…). Wtedy nawet nie mogę spać, a jak już zasnę to mi się ta muzyka  śni na okrągło…

RS: Czy dobrze mi się wydaje, że jest też trochę jak wycieczka po perfumerii, kiedy wąchasz szósty zapach (próbujesz szóstą wersję melodii) to wszystko zaczyna ci się mieszać?

TG: Nie do końca tak, ale będąc w różnych pętelkach muzycznych, które się cyzeluje i sprawdza, których się słucha i słucha, i słucha lepiej nie prowadzić pojazdów mechanicznych (śmiech…). To niebezpieczny  stan. Czuje się wtedy jak w teledysku. Słyszę bardziej muzykę, niż rzeczywiste dźwięki dookoła. Natomiast po skończonym filmie bardzo chętnie odpoczywam i jak najdłużej nic nie robię (śmiech...)

RS: „Imagine” jeszcze jest w repertuarze kin jednak już spokojnie można powiedzieć, że to sukces. Na rynku dostępny jest także album ze ścieżką dźwiękową prawda?

TG: Tak, album wszedł na rynek w tym samym czasie kiedy film wchodził na ekrany kin. 

RS: Jesteś nie tylko kompozytorem tej muzyki, ale również jej wykonawcą. Jesteś basistą, ale właściwie powinienem cię nazwać multiinstrumentalistą. W ścieżce do „Imagine” grasz nie tylko na basie ale także na cajonie, gitarze dwunastostrunowej, na gitarze akustycznej, czy też na fortepianie...

TG: Basistą to już właściwie nie jestem, byłem kiedyś – teraz grywam tylko na swoich nagraniach. Co do wielu instrumentów to prawda, ale to nie są jakieś wybitne, czy wirtuozerskie partie. To nie jest trudne do zagrania.

RS: Oszczędzasz na muzykach, których trzeba zatrudnić! (śmiech...)

TG: Czasem mam do nagrania partię, która nie jest skomplikowana technicznie natomiast zależy mi bardzo, aby została wykonana tak, jak ja to słyszę w głowie. Chodzi o konkretny feeling, który cieżko jest opisać, nazwać i przekazać, to są przecież niuanse. Wtedy prościej jest mi samemu zagrać taki fragment. Natomiast bardzo cenię muzyków i kiedy wiem, że nie dam rady, to wiem do kogo dzwonić, kto zrobi to doskonale.

RS: Do kogo dzwonisz?

TG: Zatrudniam tych którzy potrafią zagrać wszystko i są doskonałymi muzykami sesyjnymi. Do „Imagine” byli to m.in. wirtuoz flamenco Leszek Potasiński, Jacek Królik czy gitarzysta i mandolinista Leszek Matecki, który gra w praktycznie każdej mojej ścieżce, podobnie jak Mateusz Pospieszalski („Zmruż Oczy”, „Sztuczki”, „Imagine” ) , który przyjeżdża do mnie z akordeonem, z klarnetem basowym, z różnymi kalimbami i jak jego o coś poprosisz to on kombinuje, szuka rozwiązań – co jest nieocenione. Muzycy tego pokroju stają się w zasadzie współtwórcami tych  kompozycji. Uwielbiam takich muzyków. Natomiast muzyków klasycznych cenię za precyzję, zrozumienie intencji, za odwzorowanie wielu rzeczy praktycznie za pierwszym razem…  Ale moja muzyka ma korzenie jazzowe, bo z jazzu wyrosłem i często niezbędne jest, aby pracowali ze mną jazzmeni.

RS: Powiedziałeś na jednym z filmów dostępnych w sieci, że „Imagine” to póki co najwięsze wyzwanie i najtrudniejsza ścieżka w twoim dorobku. Z plotek krążących tu i tam dowiedziałem się, że praca z muzykami była dość barwna i momentami pojawiały się silne napięcia. To prawda?

TG: Jest takie filmowe porzekadło: „Śmiech na planie, płacz na ekranie”… Kiedy przychodzi muzyk do studia i trzeba go czasem trochę pomęczyć to bywa niełatwo. Kiedy mnie męczy reżyser i prosi o inne wersję, bo czuje, że czegoś jeszcze w muzyce brakuje (mimo że ja się namordowałem i myślę, że już jest jak ma być) to też lecą iskry. Na koniec jednak wszyscy sobie dziękujemy, bo liczy się efekt.

RS: Na scenie jazzowej już nie bywasz. Przesiadłeś sie do tylnych rzędów. Jesteś producentem muzycznym. Płyta „My One and Only Love" Roberta Majewskiego, Bobo Stensona, Palle Danielssona i Joey Barona była twoją inwestycją czy spełnieniem długo skrywanego marzenia?

TG: Absolutnie spełnieniem marzenia. Stworzyć płytę Roberta Majewskiego z udziałem Palle Danielssona (mojego ukochanego basisty) to był cel, tyle wiedziałem. Miałem marzenie żeby razem zagrali ten repertuar, który ja miałem z tyłu głowy. Joey Barona znałem od czasu koncertu Billa Frisella w Polsce, a więc od lat 90-tych. Ten koncert miałem nagrany na VHS i każdemu bębniarzowi z jakim współpracowałem pokazywałem to nagranie. To był dla mnie przykład na absolutnie największą muzykalność perkusyjną. Szukałem bębniarza, który nie będzie za dużo „przeszkadzał”, który będzie umiał grać rytmicznie, grać ciszą i jednocześnie będzie posiadał tę wyjątkową umiejętność „malowania” na bębnach... Oczywiście miałem obawy czy ci wybrani artyści się zgodą. To wielkie indywidualności, mają pełne kalendarze, mają swoich agentów i zapchane skrzynki mailowe.

RS: Ale mimo niełatwej organizacji udało się zrobić wszystko od A do Z w krótkim czasie. Przecież oni przyjechali do jakiejś Polski zagrać z jakimś trębaczem, chyba nie mieli pojęcia co to za projekt.

TG: Przyjechali w ciemno. Nadal nie wiem jakim cudem całość się udała. Mieliśmy sporo szczęścia. Trwało to trzy dni, a przecież był środek zimy, gdyby jakiś lot został odwołany to by się wszystko rozłożyło. Nie było planu B.

RS: Czyli marzenie spełnione...

TG: Tak, bo założeniem płyty było pokazanie Robera Majewskiego w pełnej krasie. Znamy się już 25 lat, kilka z nich graliśmy razem, jestem wielkim miłośnikiem jego grania i znam jego frazę, wiem że trzeba dać jej wybrzmieć, trzeba mu dać miejsce. Tak jak Gustaw Holoubek coś wygłaszał to nie można było mu przerywać, czy nawet przytakiwać, trzeba było spokojnie dać mu się wypowiedzieć. Wtedy słyszało się jego frazę, jego rytm, feeling.

RS: Trzeba było muzyków hamować żeby to miejsce pozostawili?

TG: Na początku nagrań miałem wrażenie, że muzycy „przykrywają” trochę Roberta, ale czekałem bo byłem ciekawy jak to będzie się rozwijać i, co tu dużo gadać, byłem trochę onieśmielony i niezbyt chętny, żeby się przed nimi wymądrzać. Wtedy Joey Baron powiedział do mnie: „Tomek, to jest Twoje nagranie, Ty jesteś producentem i musisz nam powiedzieć o co ci chodzi" Pomyślałem „OK”  i przy następnej granej wersji przerwałem i powiedziałem „Panowie, musicie zagrać jeszcze dwa razy mniej”. Natychmiast przytaknęli i zagrali. Dokladnie tak, jak sobie to wcześniej wymarzyłem. Później przeszli do reżyserki odsłuchali fragmentów, spojrzeli na Roberta i już wiedzieli o co mi chodziło i byli pod wielkim wrażeniem jego gry.



RS: Album został doceniony Fryderykiem w kategorii Najlepszy Album Roku 2012 i zdobył miano bestsellera. Jednak to nie koniec, płyta nie jest tak całkowicie za nami prawda?

TG: Tak, moją ambicją było udokumentować filmowo to niezwykłe spotkanie. W tej chwili jestem w fazie kończenia filmu dokumentalnego. Nie będzie to tylko making-of albumu, ale także bardziej pogłębione spotkanie z wyjątkowymi instrumentalistami. Ta warstwa dokumentalna ma pokazać tym którzy nie wiedzą (albo przypomnieć tym którzy wiedzą) – co to jest ten jazz, co to jest improwizacja, co to jest jam session. Wartości, które coraz częściej zanikają. Prosiłem artystów żeby nie grali w słuchawkach, czy oddzielnych pomieszczeniach. Marzyło mi się żeby usiedli razem, by album miał charakter naprawdę live. To słychać, oni się widzieli tak jak na jam session i ten film pokazuje kiedy i jak coś w muzyce jazzowej się dzieje.

RS: Wspomniałeś o wywiadach z muzykami w ramach tego filmu dokumentalnego...

TG: Tak, przy tej rejestracji rozmawiamy. Padają pytania o ich życie, o cenę takiego życia, o samotność i ciągłą podróż. Przecież to są samotne wilki, które jeżdżą po całym świecie. Joey Baron na pytanie gdzie jest jego dom odpowiada, że jego domem jest walizka. Opowiada o tym, że jego adres zameldowania to dom jego brata, potem jest Nowy Jork gdzie są jego bęby, potem jest Berlin itd. pare portów do zakotwiczenia ale nie ma czegoś takiego jak dom w naszym rozumieniu. To jest cena miłości do muzyki.

RS: Gdzie będzie można zobaczyć ten film?

TG: Będę starał się organizować pokazy. Na pewno postaram się prezentować go na festiwalach jazzowych i dokumentalnych, prędzej czy później zamieszcze go w internecie. Wszędzie gdzie będę mógł, bo myślę, że warto. Od strony technicznej  – nie ma się czego wstydzić. Operatorem był Adam Bajerski – wybitny artysta, który miedzy innymi  pracuje z nami przy filmach Andrzeja Jakimowskiego. Do pomocy było jeszcze trzech młodszych kolegów Adama, bo oczywiście nie robiliśmy tego na jedną kamerę... Andrzej Kowalski jest odpowiedzialny za montaż z czego się bardzo cieszę, bo poza fachem jaki ma w ręku, rozumie istotę rzeczy z prostego względu – też jest basistą i miłośnikiem muzyki jazzowej. Co ważne The Chimney Pot udostępnia nam montażownie za darmo, a tam są europejskie warunki – tylko ten reżyser…(śmiech…) 

RS: Teraz twoja filmowa rola ma się mocno pozmieniać. Słyszałem o planach rzucenia okiem nie tylko na partyturę ale i przez oko kamery.

TG: Lubię mieć plany. Zanim zrobiłem płytę „My One and Only Love” sam pomysł pojawił się cztery lata wcześniej. Teraz chodzę na kurs filmowy, jestem w trakcie pisania dwóch scenariuszy, plus jeden napisany w fazie popoprawek, kończę wspomniany film dokumentalny… Przesiąkłem wieloma rzeczami będąc współproducentem filmów Jakimowskiego. Czuję, że jest to moja pasja, ale wiem ile to kosztuje, jaka jest mnogość elementów, które można po prostu artystycznie spieprzyć i jaka jest cena tej pracy. Jednak coraz bardziej mnie to wciąga i być może coś takiego zrobię. Wieczorami jeśli mam chwilę to pojawia się nowe hobby – pisanie scenariuszy. Spełniam się robiąc właśnie to, więc czemu nie?

RS: Po obejrzeniu „Imagine” zastanawiałem się co u ciebie słychać, bo w świecie jazzowym już właściwie sie nie pojawiasz. A okazuje się, że ty ciągle się rozwijasz, tyle że w innej dzedzinie.

TG: Mam jakąś ciekawość i nie powstrzymuję się jeśli do czegoś mnie ciągnie.

RS: Po tylu latach nie tęsknisz jednak za sceną?

TG: Nie! To było dla mnie stresujące zajęcie, ja nie jestem taki śmiały, żeby wyłazić na scenę i się uzewnętrzniać aż tak. Lubię to robić, ale w sposób kontrolowany, to znaczy móc coś poprawić, a nie tak jak ma to miejsce na scenie (śmiech...) Nie jestem zwierzęciem scenicznym i zawsze mnie to stresowało, męczyło, naprawdę mocno się tremowałem... nie tęsknie za tym.

RS: Jako producent muzyczny masz pewien know-how w obrębie działalności fonograficznej. Wiesz to, czego trzeba nauczyć się z praktyki, bo w szkołach muzycznych takich zajęć nie ma. Wiem, że nie ma złotej recepty, ale wypracowane mechanizmy przez lata mogą być pewnego rodzaju modelem działania. Wierzę że można się od ciebie wiele w tej kwestii nauczyć, więc powiedz jak to robisz, że wszystkie twoje produkcje odnoszą sukcesy?

TG: Wiesz, nie mam wytwórni, nie mam nawet małej wytwórni. Nie podchodzę do tego rynkowo. Trzeba szukać sponsorów – po prostu trzeba rozmawiać z ludźmi, to jest pierwsza rzecz. Jeżeli zabieram się do jakiegoś przedsięwzięcia to jestem od początku do końca uczciwy, co jest nie do przecenienia. Zawsze mówię ludziom czego mogą się spodziewać, jaki efekt mniej więcej otrzymają. Ponieważ mam już doświadczenie w filmach i płytach, choć nie tylko (kiedyś pomogłem wydać książkę Dawida Bińkowskiego „Jest”) uwierz mi ważne są uczciwość, entuzjazm i konsekwencja. Jeżeli tak podchodzisz do sprawy to spośród tysiąca ludzi dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć będzie niezainteresowanych. Życzliwie się uśmiechną, podadzą rękę, pożyczą powodzenia i tyle. Natomiast jedna na tysiąc powie „wiesz co, chciałbym ci pomóc, bo mam pieniądze i widzę, że twoje działania mają sens – to mi się podoba”. Jeśli robisz autorskie rzeczy, to nie masz wyjścia – musisz zawracać ludziom głowę. I tak naprawdę pracujesz na to całe życie. Jeżeli byłeś rzetelny to któraś z osób które w tym czasie poznałeś może do ciebie wrócić, okazać się pomocna. Nie wszyscy mnie lubią, ale mam wrażenie, że nie ma ludzi, którzy powiedzą o mnie „oszust”, nie ma osoby, której obiecałbym gruszki na wierzbie. Jest tak, że wszystkie produkcje, które firmowałem, na które zdobywałem pieniądze były rozliczane co do złotówki. I nie było tak, że powiedziałem, że zagra Joey Baron, a później wziąłem pałki i zagrałem sam.

RS: ...mogliby się połapać (śmiech...) Może dlatego twoje działania są tak rozłożone w czasie.

TG: Nigdy nie wchodzę w sytuacje kiedy nie mam zebranej całej kwoty. Nie ma mowy, że zakładam, że będę płacił z zysków, bo zysków może nie być i wtedy jesteś malwersantem.

RS: Kto zatem był twoją życzliwą osobą na tysiąc?

TG: Taką najważniejszą jest Marek Fereniec – wiceprezes firmy Aegon. To on był tą osobą, która powiedziała to sakramentalne: „Proszę zadzwonić do mnie jutro, postaram się mieć jakieś dobre wiadomości”. To było przy wydaniu ścieżki ze „Zmruż Oczy”… Potem był soundtrack z filmu „Sztuczki”, płyta Ani Serafińskiej „Ciepło- Zimno” i wreszcie ta ostatnia, Roberta Majewskiego „My One and Only Love”- tego wszystkiego by nie było gdyby nie szacunek do sztuki, energia i zaufanie jakim od wielu lat obdarza mnie Marek. A  pierwszą taką osobą…? Znałeś tę osobę, to była postać wyjątkowa, takiego pokroju, że być może poznajesz tylko jedną w swoim życiu. To był Michał Fogg, który pomógł wydać moją debiutancką płytę,  później staliśmy się przyjaciółmi, aż do końca. Pożegnaliśmy go przecież w sierpniu zeszłego roku. O takie osoby mi właśnie chodzi. Teraz wiem co Michał mógł czuć jak do niego przyszedłem, bo od tamtej pory raz ja komuś pomagam, raz ktoś mi – znam to już z obu stron. Obojętnie czy chodzi o książkę, o film, muzykę jazzową czy niejazzową – przychodzi ktoś do ciebie z wizją, naprawdę oryginalnym pomysłem, ale takim, że wszystko się w nim zazębia i od razu wiesz, że projekt jest świetny, uczciwy, pełen pasji, i wiesz że ten twórca może być wyjątkowy, wiesz że to może być rzecz na poziomie i wiesz, niestety jeszcze jedno – że świat najprawdopodobniej będzie go miał w dupie. I, że ty jesteś jedyną osobą, która może temu zaradzić, która ma szansę tchnąć w to energię, znaleźć pieniądze i doprowadzić do tego, żeby świat to jednak ujrzał. To tak jak mijasz na ulicy potrąconego gołębia i albo weźmiesz go do weterynarza, albo pozostałe dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć osób go minie i zjedzą go koty. OK – myślisz sobie – trzeba w to wejść. Oczywiście z zabraniem gołębia do weterynarza są same problemy, a przy produkcji różnych projektów jest mnóstwo radości i pozytywnej energii.

RS: Oby pozytywnej energii było jak najwięcej! Dzięki za rozmowę.

TG: Dzięki.

(Roch Siciński)

Tekst pierwotnie ukazał się w czerwcowym (2013r.)  numerze miesięcznika JazzPRESS