Wiadomości
wszystkieRecenzja filmowa: Alone (PLAKAT)
Recenzja również na: mediakrytyk.pl
Nasze poprzednie recenzje alfabetycznie
Plakat i informacje o filmie w mediakrytyk.pl
Milion pięćset sto dziewięćset. Tyle mniej więcej nakręcono do tej pory filmów o zombie. Do tej puli dochodzi kolejny, niskobudżetowy „Alone”. W tak licznym towarzystwie trzeba się postarać, aby się wyróżnić; postawić na dramat psychologiczny, emocjonujące lub absurdalne sceny akcji albo obsadzić w głównej roli Brada Pitta. „Alone” niestety nie spełnia żadnego z tych warunków.
A punkt wyjściowy był całkiem obiecujący. Młody i piękny Aidan, którego nie imają się żadne troski, budzi się pewnego dnia i stwierdza z przerażeniem, że świat opanował wirus, który zamienia ludzi w zombie-kanibale. Aidan barykaduje się w mieszkaniu, opędza od przemienionych sąsiadów i stara się przetrwać. To znaczy w końcu się stara, bo najpierw przez pierwsze pół godziny obserwujemy obowiązkowe pijaństwo i użalanie się nad sobą. I to takie bez umiaru. Dość powiedzieć, że już po dwóch tygodniach odosobnienia nasz bohater wygląda jak statysta z „Walki o ogień”. Trochę trudno w to uwierzyć.
Mam temu filmowi do zarzucenia kilka rzeczy. Przede wszystkim to, że twórcy zachowują się tak, jakby za kreatywność groziły kary finansowe lub cielesne. Nie ma absolutnie ani jednej oryginalnej sceny, dialogu lub gestu. Kiedy pod koniec filmu pojawił się Donald Sutherland, ściskałam mocno kciuki, żeby jego wątek nie zakończył się sztampą. Niestety moje nadzieje okazały się płonne. A skoro wszystko da się tutaj z dużym wyprzedzeniem przewidzieć, to nie ma mowy o jakimkolwiek suspensie. Film o zombie bez napięcia?
Druga rzecz to niedobory warsztatowe. Oczywiście rozumiem, że to film zrobiony za parę tysięcy dolarów. Jednak nie zamierzam cackać się z niskobudżetowymi produkcjami tylko dlatego, że są niskobudżetowe. Raz szwankuje montaż, innym razem obraz rozjeżdża się z audio, same starcia z zombie też wypadają płasko i jednostajnie. Trochę za dużo tych zgrzytów, żeby je zignorować i mimo wszystko dobrze się bawić.
I na koniec jeszcze główny bohater. Bo przecież, gdy wszystko inne zawodzi zawsze można oprzeć się na naszym protagoniście. Niestety Tyler Posey, choć bez wątpienia urodziwy, ma nam do zaoferowania zaledwie dwie miny. Trochę za mało, żeby się do niego przywiązać i mu kibicować. Sam obraz, choć z wieloma błędami, ogląda się bez bólu, ale i bez zaangażowania. Jeśli więc ktoś lubi produkcje o zombie, to ma do dyspozycji milion pięćset sto dziewięćset pierwszy niewyróżniający się niczym film na ten temat.
(Ala Cieślewicz)
Reż. Johnny Martin
Ocena: 5/10