Recenzja filmowa: Saltburn (PLAKAT) - Reporter-24.pl
Wiadomości
wszystkie

Recenzja filmowa: Saltburn (PLAKAT)

Recenzja również na: mediakrytyk.pl

Nasze poprzednie recenzje alfabetycznie

Plakat i informacje o filmie

 

Poprzedni film Emerald Fennell „Obiecująca. Młoda. Kobieta” nie tylko mnie zachwycił, ale też wziął mnie całkowicie z zaskoczenia, co po tylu latach chodzenia do kina niestety nieczęsto się zdarza. Dlatego do następnego dzieła tej reżyserki podchodziłam z wielkimi oczekiwaniami. No cóż. Mamy dopiero styczeń, ale i tak z całym przekonaniem mogę już stwierdzić, że zaliczyłam największy filmowy zawód tego roku.

A początkowo nic na to nie wskazywało, bo film zaczyna się wybornie. Głównym bohaterem jest Oliver, biedny student Oxfordu, którego „niski status” stawia go automatycznie w pozycji outsidera. I oto nieoczekiwanie zwraca uwagę najpopularniejszego chłopaka na uczelni, bogatego Felixa, z którym stopniowo nawiązuje przyjaźń. Felix zaprasza Oliviera na lato do domu, którym jest niesamowita posiadłość Saltburn. Kiedy drzwi otwiera lokaj, Olivier wie, że znalazł się w zupełnie nowym dla siebie środowisku.

Ten film ma wiele fantastycznych części składowych. Zdjęcia są niesamowite. Za kamerą stoi Linus Sandgren. Wystarczy wspomnieć, że operator kręcił też „Pierwszego człowieka” i „La La Land” i już wiadomo, że mamy do czynienia z geniuszem. Piękne są ujęcia zwłaszcza w nocy, ale i operowanie światłem za dnia jest nietuzinkowe. Dzięki temu atmosfera w posiadłości Saltburn jest tak intrygująca, i jednocześnie niepokojąca. Do tego wspaniała obsada z Barrym Keoghanem na czele, który wreszcie dostał główną rolę. Świetna jest też Rosamund Pike w roli odklejonej od rzeczywistości mamy Felixa. Zresztą każdemu aktorowi udaje się tu zabłysnąć. A potem przychodzi zakończenie i wszystko bierze w łeb.

To tak jakby przez kilka dni marynować wołowinę wagyu w szafranie, a tuż przed samym podaniem polać ją ostrym keczupem, zabijając tym samym cały szlachetny smak. Nie dość, że banał goni banał, to jeszcze widz dostaje nimi po głowie. Absolutnie nic nie zostaje z intrygującej atmosfery niedopowiedzeń i dwuznaczności. Przez cały seans serwuje się nam szokujące sceny, testujące mocno granice naszego dobrego smaku, po to tylko, by na końcu okazało się, że jest to jedynie sztuka dla sztuki, bo nie ma w tym żadnej koncepcji, ani myśli przewodniej. Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem jakikolwiek twórca tak koncertowo zmarnował potencjał. Przecierałam oczy ze zdumienia i modliłam się o szybki koniec, który nie następował, bo reżyserka uparła się wyjaśniać rzeczy dawno wyjaśnione i ujawniać kolejne „rewelacje”. W przyszłości doradzałabym jej więcej wiary w inteligencję widza. Po wielkich oczekiwaniach pozostała jedynie wielka irytacja.

(Ala Cieślewicz)

Reż. Emerald Fennell

Ocena: 5/10