Wiadomości
wszystkieUwaga wywiad: dzisiaj trębacz Tomasz Dąbrowski
"Jakby mi ktoś kiedyś powiedział, że tak to będzie wyglądało, to bym go wyśmiał!"
Z trębaczem Tomaszem Dąbrowskim rozmawia Roch Siciński.
Roch Siciński: Jak muzyka jazzowa powinna się bronić przed zejściem do zupełnej niszy? Choć to już chyba teraz... Myślisz, że rozwiązaniem jest wpłynięcie do mediów masowych? Jak do nich trafić?
Tomasz Dabrowski: Jest to rozwiązanie i widać to na przykładzie naszych muzyków, którzy przebili się do mediów nie tylko „branżowych”, jednym z nich jest chociażby Wojtek Mazolewski. Co do tego jak trafić, to myślę, że trzeba robić swoje i nie kryć się z tym, nie czekać aż ktoś przypadkiem zauważy że robisz coś ciekawego.
RS: To chyba nie jest kluczowe, że poziom muzyczny nie zawsze idzie w parze z popularnością, muzycy bardziej sprawni medialnie mogą tego uczyć tych bardziej sprawnych artystycznie – że tak to brzydko nazwe...
TD: Najlepiej myślę kiedy obie kwestie idą w parze - potrafisz odnaleźć się i muzycznie i medialnie. Często jednak jest zauważalna dysproporcja pomiędzy tymi dwoma aspektami „bycia artystą”. Jedni dobierają „lepszych” od siebie muzyków by się za nimi schować, inni biorą do zespołu muzyków, przy których mogą lśnić, którzy nie zabiorą im światła reflektorów i będą najlepsi. Mi najbliższe jest takie podejście do tworzenia zespołów, gdzie kierujesz się względami czysto muzycznymi, zafascynowany czyimś brzmieniem, językiem muzycznym, energią, podejściem do kopozycji. Takie podejście kończy się tym że wybierasz ludzi często mniej znanych.
RS: Ale tak było zawsze.
TD: Jasne, Miles czy on (T.D. wskazuje na zdjęcie Tomasza Stańki znajdujące się na ścianie redakcji RJ.FM) myślę że robił i wciąż robi to samo. Obie strony na tym skorzystały. W przypadku Stańki to w ogóle nie ma żadnego „ale”, bo rolą jego sidemanów, nie było wyciąganie poziomu. Oni byli częścią machiny, którą Stańko chciał prowadzić po swojemu, grać własne rzeczy. Za co mam do niego wielki szacunek. Mimo tylu lat pracy, ciągle wymyśla nowe składy, zmienia repertuar. W tych sprawach trzeba mieć nosa, dobierasz zespół i jesteś pewien że zabrzmi świetnie... i brzmi, to ogromna sztuka. A co do muzyków, to to podejście działa dobrze i na tych, którzy już są rozpoznawalni i cenieni, i na tych, co za chwilę tacy się staną. To jest również element namaszczenia przez muzyka. Masz wielu bandleaderów: Art Blakey, Miles Davis, Tomasz Stańko czy Terrence Blanchard, którzy „wypuścili" na ten świat niezliczoną ilość fantastycznych muzyków, którym to swego rodzaju wyróżnienie pomogło w dalszej karierze.
(fot. Piotr Gruchała)
RS: Nikt nie mówił, że świat jest sprawiedliwy, ale ciekawe jak szybko Maciej Obara byłby w tym miejscu, w którym jest gdyby nie przypadek i dostarczenie jego muzyki do Manfreda Eichera...
TD: Bycie muzykiem nie jest fair, bo gdyby było to każdy, kto robi co należy, byłby na szczycie, a jak wiemy tak to nie działa...
RS: A dziś Obara to europejski muzyk, szczególnie po Take Five Europe, po którym zmienił swoje podejście do wielu rzeczy właśnie wychodząc poza identyfiację z polskim jazzem i przyjęcie spojrzenia bardziej europejskiego.
TD: I dobrze!
RS: I bardzo dobrze!
TD: Myślę, że to jest problem z podejściem w Polsce do jazzu – jeśli tu w ogóle szukać problemu. Dla mnie w kwesti podejścia nie ma podziału między jazzem a jakąkolwiek inną muzyką. To działa w ten sposób: weźmy zespół Afromental, który w Polsce osiągnął ogromną popularność i robi muzykę na wysokim poziomie wykonawczym. Na popularności w Polsce się kończy, bo wyjeżdżasz za granicę i okazuję się, że jest wiele bandów które robią to samo, tylko jest w tym większy autentyzm. Zespół grający muzykę zbliżoną do oryginału, bez własnego brzmienia, pomysłu oryginalnego nie ma racji bytu poza - w tym przypadku - Polską. Widzę jednak zmiany, w naszej stylistyce muzyczej. Jest więcej ludzi, którzy wychodzą na scenę europejską bo grają po swojemu, czerpiąc z tego skąd pochodzą lub też stawiając na własny sposób wyrazu. Najlepszym przykładem że to dobry sposób myślenia jest np. Kapela ze Wsi Warszawa, znana od wielu lat na całym świecie.
RS: Zapewne nie jest to obce także Twojemu doświadczeniu.
TD: Spotkałem się z tym wiele razy. Jeśli chodzi o moją muzykę to ludzie chcą tego słuchać, bo nie jest to zmanierowane Stanami. U mnie broni się to, że nie chcę być chłopcem z Nowego Orleanu, który ma grać bluesa jak czarny, bo jestem ze wsi Rożental pod Iławą i nie będę grał w ten sposób – to nie ma sensu dla mnie...
RS: Chociaż próbowałeś.
TD: Pewnie. Miałem taki czas; garnitur, skórzane buty, biała koszula, gramy standardy w swoich aranżacjach i jest fajnie... I to jest OK, bo to środek do rozwoju, nie cel. Z kwartetem i kwintetem graliśmy konkursy, ja dużo rzeczy wówczas spisywałem i zdecydowanie nie była to nasza muzyka, a wyuczone zagrywki i stałe schematy pokradzione od Mistrzów, nauka.... Dopiero ostatni konkurs na Bielskiej Zadymce z Markiem Kądzielą i Off Quartet był bez kompromisów i o dziwo, mimo że nie wygraliśmy, to jury nas doceniło.
RS: Chyba taki etap jest konieczny, buduje jakąś bazę, bo grać przecież trzeba jak najwięcej!
TD: Jak już zacząłem grać z innymi, po ustawieniu aparatu, to grałem sporo. Wtedy uczysz się najlepiej. Ten rok kiedy zacząłem grać, dał mi więcej niż trzy poprzednie „chude lata”. Chodziło o to żeby mieć swój zespół w którym można pograć. Konkursy to jest jednak jakiś deadline. Wyznacznik, że trzeba zrobić to, to, to i to, i gramy. Na moje szczęście (wtedy myślałem, że to szczęście) parę konkursów wygrałem.
RS: A to nieszczęście? (śmiech)
TD: Myślałem, że to tylko szczęście, a bywa że to piętno.
RS: Sukcesy konkursowe motywują muzyków i napędzają, na początku w wypadku zderzenia się z rzeczywistością pod koniec studiów jest to chyba szczególnie ważne, czy się mylę?
TD: Jest to sposób „wybicia” się, jest to też nauka, grasz na dużych scenach, wreszcie jest to inspiracja bo spotykasz inne zespoły i masz wgląd na to co się dzieje. BEZ TEGO ZDANIAZdaje się że to nazywa się wymianą doświadczeń :). Kiedy ja jeździłem z moim zespołem na konkursy, to w tym, co wtedy graliśmy było mało nas, mało mieliśmy do powiedzenia od siebie. To były bardziej studia, chodziło o to co się spisywało z nagrań, rzeczy, które się wiedziało z historii – ale to nie było moje. Uważam, że jest to dużo łatwiejsze granie w porównaniu z tym, gdzie ja jestem teraz. Masz milion nagrań, do których możesz się odwołać i wiesz jak to ma brzmieć. Na tym polegają konkursy. Kiedy słyszałeś o tym, żeby wyszedł band, grał po swojemu i został za to uhonorowany pierwszą nagrodą? No nie..., to kręci się wokół zespołów, które grają fajne mainstreamowe rzeczy.
RS: Chodzi Ci o przylepienie jakiejś etykiety, z którą się zostaje i można w takiej stylistyce pozostać tak?
TD: Tak jest po konkursach, jesteś kojarzony z zespołem, stylistyką, co w przydku diametralnej zmiany w podejsciu, jak w moim przypadku, kończy się tak, że menadżer bukuje kwartet jazzowy który zdobył nagrody tu i tu, a dostaje band bez basu ale za to z barytonem, trąbką, fortepianem i bębnami, a jeśli spojrzysz na partyturę to co takt zmienia się metrum. Jak przyjechałem do Danii to gralem be bop, co jest oczywiście niezbędne i daje warsztat, daje język, którym możesz się posługiwać. Wydawo mi się oczywiste, że skoro studiujesz jazz, więc zaczynasz od początku, historia, kto kiedy i jak grał. W Danii jest inaczej. Chcą grać frytę to zaczynają grać frytę, bez opanowania podstaw, bez bazy. Teraz jak wychodzę na jam session i kiedy gram z sekcją, której nie znam, to gram długa smugę na początek po czym robię pauzę na 8 taktów i czekam, słucham z kim mam do czynienia. Jeśli słyszę, że bębniarz panikuje, tylko trzyma groove i nic się specjalnego nie dzieje, nie ma odpowiedzi, to dokładnie wiem, że to jest autopilot i nie ma muzyki.
RS: Uważasz, że grać należy dużo. Grywałeś z wielkimi nawet na zasadzie jednorazowych spotkań. Wysoko postrzegasz kulturę jamowania? Dużo jamujesz?
TD: Już teraz nie tak dużo. Szczerze mówiąc, właśnie dlatego teraz jamuję coraz mniej, bo poziom jamów jest „słaby” w porywach do „różny”. Jak jeszcze byłem w Warszawie, to już było takie pokolenie – przynajmniej na Bednarskiej – że nie chciało im się jamować, ale bardzo chceli grać ze sobą gig, najlepiej płatny. To jest smutne, ale przykonałem się o tym dopiero kiedy wyjechałem do Danii. Tam możesz grać z każdym. Pamiętam, że grałem egzamin wstępny do Odense i po tym jak zagrałem podchodzi do mnie dziekan Anders Mogensen (perkusista grający z T.D. na zeszłorocznym albumie Tom Trio – R.S. ) i mówi „Świetnie brzmiałeś, powinniśmy coś razem pograć”, pomyślałem, że to żart. Wiesz przychodzę stąd; gdzie rozstrzał między uczniakiem a Panem Profesorem jest bardzo duży i nie ma w ogóle szans, żeby tak pograć, w ten sposób się uczyć. Nie. Tutaj cały czas jest podbijanie ego, że „to jest Ten Pan Profesor". W Polsce moim zdaniem nauczanie, bycie pedagogiem jest karą. Zarabiasz marne pieniądze, traktują Cię jak byle kogo, jesteś przecież zwykłym nauczycielem. W Polsce to jest wyznacznikiem tego, że – o ile nie robisz tego z pasji(!) - robisz to, bo nie możesz się utrzymać z grania własnych koncertów. Moim zdaniem jesteśmy w takiej kulturze, że wszyscy chcą mieć wszystko od razu, że zapomina się o procesie. Jeśli chcesz grać po mistrzowsku i chcesz robić swoje, to masz się tego nauczyć także na jam session albo z working bandem. Chyba że chcesz grać koncerty solowe przez całe życie, ale to raczej się nie uda...
(fot. Piotr Gruchała)
RS: Przecież skoro idziesz na studia jazzowe, to kochasz grać, czy znowu mam zbyt bujną wyobraźnię?
TD: Często rozdziela się bycie człowiekiem i bycie muzykiem. OK, na jam session będę muzykiem, a tak naprawdę to mi się nie chcę, bo nie ma z tego kasy, – widziałem to wiele razy. To trochę tak jak podział, że „teraz próbujemy”, a „teraz gramy koncert”. Rozmawiałem o tym z Marciem Ducre, który powiedział coś takiego: Muzyka, nie ma znaczenia czy próbujesz to w salce z kolegami, czy grasz to na scenie. Nie „próbujesz” tylko robisz muzykę, w tym danym momencie. Wierz mi że podejście robi bardzo dużą różnicę.
RS: No właśnie, jestem przekonany, że możesz opowiedzieć o bardziej pozytywnych postaciach i postawach!
TD: Byłem w Berlinie ostatnio, miałem sesję z Henrykiem Walsdorffem, bardzo znaną postacią na Niemieckiej scenie, ja go słyszałem wcześniej tylko jak grał free i byłem na to przygotowany. Dlatego też zaczęliśmy od wolnej improwizacji, a on po tym utworze nagle mówi: To co panowie? Jakiś standard? i zaczęliśmy grać „On the Sunny Side of the Street” i Walsdorff grał tak pięknie, że nie mogłem uwierzyć... myślałem, że grać free i bebop – oba na tak wysokim poziomie to za wiele. Mimo tylu lat gry widać, że jemu się chce, że ma fun cały czas. Robi to, bo to autentycznie kocha, a nie po to, żeby go ktoś do projektu zaprosił i najlepiej sowicie wynagrodził. Spotkałem się wtedy nie tylko z nim, ale też grałem z Janem Roderem, Axelem Dörnerem i to dokładnie takie samo podejście. Po prostu napisałem do nich maila, a to ludzie którzy grają od 40 lat różne najdziwniejsze rzeczy, odpowiadają mi „Jasne, jak najbardziej, pograjmy razem, przyjeżdzaj”, bez oczekiwań, dla muzyki. Nie ma między nimi, a tobą żadnego dystansu – to jest to!
RS: Zaraz przypominają mi się Twoje zmagania za oceanem z Drurym, Sorey’em, Davis kiedy ten materiał trafi do naszych odtwarzaczy?
TD: Wszystko w swoim czasie. Teraz wychodzi pierwszych 8 płyt wytwórni For Tune i pośród nich słychać mnie na trzech krążkach. Mój autorski projekt – album Steps z Tyshawnem Sorey’em, do tego dochodzi Hunger Pangs z Markiem Kądzielą i Kasperem Tomem Christensenem – zespół inspirowany berlińską tradycją zespołów bez basu, oraz wydanie koncertu z MAQ z gościnnym udziałem Macieja Obary i moim. Wszystko ukazuje się przeciągu najbliższych dwóch miesięcy, warto poszukać na półkach sklepów muzycznych i śledzić poczynania wydawnictwa For Tune.
RS: A koncerty? Póki co w Polsce nie możemy spodziewać się koncertów z Tyshawnem?
TD: Chciałbym bardzo zagrać ponownie z Tyshawnem w Polsce, szczególnie, jeśli będzie można to połączyć właśnie z promowaniem płyty. Póki co gramy w Danii na Sommer Jazz Festival w Odense. Mam wiele na głowie teraz, sporo płyt i projektów, zeszły rok był dla mnie niezwykle aktywny, teraz pojawiają się nowe pomysły i propozycje współpracy.
RS: Ten rok nie mniej. Na ilu okładkach przeczytamy Twoje nazwisko?
TD: Co najmniej na sześciu ... Jak wspomniałem: Dąbrowski & Sorey Steps, Hunger Pangs Meet meat, MAQ feat. Obara & Dąbrowski Boozer, prócz tego kolejna moja płyta Dąbrowski 3D z Kris Davis i Andrew Drurym, album zespołu Pulsarus, którym zawiaduje Dominik Strycharski. Prócz tego wydajemy płytę projektu Cloud Crystal w Danii, to 13-osobowa orkiestra z muzykami z Polski, Danii, Czech i Włoch, dla któręj komponuję razem z Kennethem Dahl Knudsenem i Svenem Mainildem.
RS: Bedziesz bogaty!
(śmiech)
RS: Tym samym trochę wracamy do problemu niszowości muzyki ambitnej, do której ciężko dokopać się rozgarniając cały pop jaki nas zasypuje, a razem z nim nie małe kwoty...
TD: Wiele razy doświadczyłem tego, że ludziom nie chce się chodzić na koncerty. I nie wiem dlaczego. Może przez (w pewnym stopniu) cały ten syf związany z programami na żywo w telewizji. Siadasz przed telewizorem, widzisz show, masę ludzi, pozytywną energię, światła itd. Myślisz, że bierzesz udział w czymś ważnym. To jest twoja dawka „kultury”. Ilość osób na koncertach klubowych to często jest dramat, choć w Polsce jest dobrze. Takie podejście do kultury często się zmienia w sytuacji zetknięcia z muzyką na żywo, w tym wypadku awangardą. Kiedy ktoś, nawet przez przypadek, trafia na koncert i zostaje wciągnięty w machinę. Mówimy o muzyce mniej mainstreamowej, czyli takiej, w której się ciężko odwołać do przykładów z radia czy wysłuchanych płyt, a inaczej mówiąc, trzeba trochę w tym siedzieć. Taką muzykę powinno się odbierać – jak dla mnie – na poziomie energetycznym. Taki przypadkowy słuchacz ma okazję zobaczyć i posłuchać czegoś, czego nigdy wcześniej nie doświadczył – na scenie grupa ludzi, która w intymny muzyczny sposób opowiada mu od samego początku o bardzo osobistych sprawach. Możesz nie rozumieć języka, którym ktoś się posługuje, ale jeśli brzmi to ciekawie, osobliwie to zapewne chętnie posłuchasz chociaż przez chwilę. Przy odrobinie szczęścia wrócisz do domu i dowiesz się więcej na temat tego czego właśnie doświadczyłeś.
RS: Wszystkie albumy, które planujesz będą dystrybuowane w Polsce?
TD: Postaram się, żeby tak było. Myślę - może nieco naiwnie - że jeśli ludzie siedzą w takiej muzyce, jest ona ich pasją, to wiedzą gdzie szukać nagrań, potrafią do nich dotrzeć. Nie wszystko musi być na półce w Empiku. Wiem to również z własnych doświadczeń, z ilości maili w tej sprawie choćby na podstawie zapytań o egzemplarze Tom Trio.
RS: Echa Tom Trio pobrzmiewają, teraz nominacja do Fryderyka 2013 za debiut roku... podejrzewam, że jesteś usatysfakcjonowany tym materiałem?
TD: Jestem zadowolony. Wiesz czemu? Jak tego słucham, to nie wiem kiedy kończy się temat, a zaczyna kompozycja.
RS: To chyba najspójniejsza płyta wydana w zeszłym roku.
TD: Zależało mi na tym, żeby całość nie była poszatkowana...
RS: No i to debiut trio, trochę kazałeś nam czekać!
TD: Gdyby to wynikało z ciśnienia to wydałbym debiut w trio w wieku 20 lat, ale wtedy nie miałem nic do powiedzenia. A teraz – wydaje mi się – ten materiał jest mocny i autentyczny, a to jest dla mnie najważniejsze. Przyszedł moment kiedy poczułem, że to jest ten czas, zebrałem zespół, po prostu zdecydowałem się na ruch.
RS: Wiem, że twój start nie był łatwy zarówno w kraju, gdzie miałeś 2-letnie problemy z ustawieniem zadęcia, jak i w Danii, gdzie parałeś się różnych zawodów, żeby móc tam w ogóle przebywać. Możesz coś o tym opowiedzieć naszym Czytelnikom?
TD: To prawda, w Danii przez pierwsze trzy lata imałem się różnych zajęć. Trzeba było znaleźć robotę, a w kraju, którego języka nie znasz, nie wiesz jak co działa, uczysz się ich kultury od samych podstaw, nie jest łatwo znaleźć cokolwiek. Byłem bardzo zadowolony kiedy zostałem zaproszony na rozmowę o pracę w kasynie. Pomyślałem, że to niezły początek, zaczynać w takim miejscu. Pracowałem tam ponad trzy lata i bardzo mi to pomogło. Nieco inaczej było, kiedy podjąłem pracę w domu wariatów. Zawsze w poniedziałki o 6 rano – bardzo zdrowy początek tygodnia... Nie był to oddział zamknięty, także nikt z pensjonariuszy nie był groźny.W umowie miałem jednak zapis, że każdego dnia pracy musiałem usiąść razem z mieszkańcami i zrobić sobie 15 minut przerwy na kawę, porozmawiać, wzbudzić zaufanie, pokazać że jestem „swój”. Mocne doświadczenie. Kiedy pracowałem, to nigdy w typowych godzinach. Raczej nie byłem wypoczęty na zajęciach, ale miałem świadomość, że muszę czerpać z nich jak najwięcej. Praca była środkiem do możliwości studiowania tam, po to zarywałem noce, żeby móc robić to co kocham, na tyle na ile tylko mogłem.
RS: Nadszedł jednak moment, kiedy Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego uśmiechnęło się w twoją stronę i postanowiło finansować wyjazd do Nowego Jorku.
TD: Tak, poczułem, że ktoś docenia moją pracę. Tymbardziej, że wiem jak rzadko ministerstwo dotuje tego typu projekty.
RS: Zestawiając plusy i minusy dotychczasowej pracy, czy jak kto woli „kariery”, jak widzę jesteś szczęśliwym człowiekiem, ciekawe gdzie będziesz za 5 czy 10 lat. Zastanawiasz się czasem nad tym?
TD: Zdaża mi się, jasne. Wiem, że nie obchodzi mnie to, gdzie będę mieszkał, chce dalej mieć taki sam fun jak teraz. Na prawdę uważam się za szczęśliwego człowieka w miejscu, w którym teraz jestem. Jestem w szczęśliwym związku, nagrywam płyty, realizuję się jako muzyk. Chcę mieć dom, założyć rodzinę, dalej rozwijać się na każdym możliwym polu. Zdarza się, że z propozycją dzwonią do mnie muzycy, których podziwiałem tak niedawno, myśląc, że granie z takimi gigantami to byłoby spełnienie marzeń. Więc oni dzwonią i co? Zdarza mi się odmówić, bo w kalendarzu mam już coś innego. Jakby mi ktoś kiedyś powiedział, że tak to będzie wyglądało, to bym go wyśmiał. Że będę żył z grania mojej muzyki, grania po swojemu, komponowania, będę jeździł do NY nagrywać płyty, grał z muzykami których podziwiam, po prostu bym nie uwierzył.