Recenzja filmowa: Ania, nie Anna - Reporter-24.pl
Wiadomości
wszystkie

Recenzja filmowa: Ania, nie Anna

Recenzja również na: mediakrytyk.pl

Nasze poprzednie recenzje alfabetycznie

„Ania z Zielonego Wzgórza” to jedna z nielicznych lektur szkolnych, która nie wywoływała u mnie zgrzytania zębami. To po prostu dobrze napisana książka z wartką akcją i sympatycznymi bohaterami, która się za bardzo nie zestarzała. Za ekranizację zabrano się już w erze kina niemego i od tego czasu doczekaliśmy się wielu produkcji i wariacji tej historii. Najsłynniejsza jest oczywiście wersja Kevina Sullivana z 1985 roku, która dosyć wiernie trzymała się książki.

„Ania, nie Anna” (do obejrzenia na Netflixie) jest trochę inna. Nie chcę od razu powiedzieć, że twórcy postawili wszystko na głowie, (chociaż niektóre wątki na pewno). Można jednak pokusić się o tezę, że tak Lucy Maud Montgomery pisałaby swoje książki, gdyby nie ograniczało ją żadne tabu. Ale zaczyna się po bożemu, czyli od przybycia Ani w towarzystwie Mateusza na Zielone Wzgórze. I już od pierwszych chwil możemy podziwiać to, co najbardziej tu zachwyca, czyli obsadę i zdjęcia. Aktorzy zostali dobrani idealnie, począwszy od rudowłosej Amybeth McNulty. Ma nie tylko oryginalną urodę Ani, ale przede wszystkim jej żywiołowość i wrażliwość. Pozostali dzielnie jej sekundują, zwłaszcza rodzeństwo Cuthbertów i Małgorzata Linde.

Co najbardziej mi się podoba w ujęciu pozostałych bohaterów, to fakt, że nie są oni jedynie satelitami Ani. Mają własne problemy, przeszłość i marzenia. Wersja serialowa daje im czas i przestrzeń, żeby pogłębić ich charaktery i relacje. Dzięki temu i tak już barwna fabuła nabiera jeszcze większych rumieńców. A to wszystko oczywiście w pięknych okolicznościach przyrody. Zdjęcia są fantastyczne, ale przyroda jest tu raczej surowa i czasami nieprzewidywalna, a życie po prostu ciężkie. Przy scenach kręconych zimą można tylko jęknąć z zachwytu i zazdrości, bo każdy szeroki plan udowadnia, że żadne armatki śnieżne nie były potrzebne, a Kanada to jedno z ostatnich miejsc, gdzie można znaleźć tak dużo śniegu.

Serial oczywiście nie jest bez wad. Parę razy można tu oberwać pedagogiczną łopatą, cierpi też na nadmiar niedokończonych wątków, ale zalety zdecydowanie przeważają. Ujęło mnie, że nie obawiano się poruszyć ważnych kwestii, jak nierówności klasowe, rasizm, mizoginizm, orientacje seksualne i przymusowa asymilacja rdzennych mieszkańców Kanady. Serial mógłby być jedynie lekką i ładnie sfilmowaną rozrywką, ale ma wyraźnie większe ambicje i dzięki temu silniejsze zaangażowanie widzów. I naprawdę szkoda, że skończyło się tylko na trzech sezonach, bo materiału było zdecydowanie na więcej.

(Ala Cieślewicz)

Ocena: 8/10