Wiadomości
wszystkieUWAGA! Recenzja przedpremierowa: Kamdesh. Afgańskie piekło (Plakat i zwiastun)
Recenzja również na: mediakrytyk.pl
Nasze poprzednie recenzje alfabetycznie
Plakat, zwiastun i informacje o filmie w Kino Świat
Dzięki uprzejmości Kino Świat mamy możliwość przedstawić przedpremierową recenzję filmu.
Branie na filmowy warsztat prawdziwych wydarzeń wymaga zawsze zręcznego podejścia, zwłaszcza, gdy są to wydarzenia z najnowszej historii, a uczestnicy i świadkowie ciągle żyją. Myślę, że „Kamdesh…” poradził sobie z tym zadaniem bardzo dobrze.
Chodzi tu o bitwę stoczoną 3 października 2009 roku, kiedy talibowie zaatakowali amerykańską bazę wojskową w Afganistanie. Posterunki amerykańskie otaczał ze wszystkich stron łańcuch górski, tak że stacjonujący tam żołnierze musieli liczyć się z całodobowym ostrzałem. W trakcie filmu możemy zresztą zobaczyć, jak jeden z nich wyskakuje spod prysznica z karabinem. Takie obrazki były na porządku dziennym. Nic dziwnego, że w końcu doszło do zmasowanego ataku.
Konstrukcja filmu jest bardzo prosta. Przez pierwszą godzinę poznajemy bohaterów i ich otoczenie, w drugiej połowie obserwujemy już tylko regularną bitwę. To się chwali, bo film jest bardzo przejrzysty. Wiemy kto kim jest i jak wszystko funkcjonuje. Czasami dostajemy to w postaci dość topornej ekspozycji, ale dzięki temu, gdy rozpętuje się piekło, nadążamy za bohaterami, wiemy kiedy mogą spodziewać się wsparcia i jak poważna jest sytuacja. Podoba mi się, że twórcy nie ulegli pokusie, żeby film dodatkowo „uatrakcyjnić”, a więc brak tu ujęć w zwolnionym tempie, czy strategicznie umiejscowionej wzniosłej muzyki. Nikt nie próbuje nas olśnić, nic nie jest na siłę spektakularne. Nie ma też żadnych patriotycznych gadek. Panowie są tutaj po prostu w pracy. Mogę więc od razu uspokoić tych, którzy tak jak ja uczuleni są na patos i machanie gwieździstym sztandarem. To nie tego typu film.
Kiedy zaczyna się bitwa, film ma zacięcie niemal dokumentalne, ale przy całym skupieniu na starannym odtwarzaniu jej przebiegu, nie traci z oczu bohaterów. Nie ma tu efektu gry wideo, kiedy pirotechnika wchodzi na pierwszy plan, a żołnierze stają się pionkami. Bohater jest zbiorowy, jednak można wyłuskać kilka nazwisk, na których kamera skupia się trochę częściej. Na plakacie góruje Orlando Bloom, ale jest to zabieg marketingowy, bo aktor pojawia się na parę minut. Jednak muszę przyznać, że jest to najbardziej udane parę minut Orlando Blooma, jakie dotąd widziałam. Dobrze wypada też Scott Eastwood, który już nie tylko z wyglądu przypomina swojego ojca. Jego ekranowa arogancja tutaj doskonale się sprawdza. Najlepszy jest Caleb Landry Jones, emocjonalne źródełko całego filmu, który ma najwięcej do zagrania. Wyrazy uznania należą się jednak całej młodej obsadzie.
Ten film nie jest kamieniem milowym w historii kina wojennego, ale jego solidnym przedstawicielem. Mogę polecić go przede wszystkim tym, którzy omijają ten gatunek, bo boją się wizualnego okrucieństwa w stylu „Szeregowca Ryana”. Tu tego nie ma, bo film ma swój własny pomysł na opowiedzenie ciekawej historii i zapewnienie wrażeń.
(Ala Cieślewicz)
Reż. Rod Lurie
Ocena: 7/10