Pierwsza rocznica śmierci Tomasza Szukalskiego - Reporter-24.pl
Wiadomości
wszystkie

Pierwsza rocznica śmierci Tomasza Szukalskiego

Dziś (2 sierpnia) mija rok od śmierci jednej z najważniejszych dla mnie postaci polskiej muzyki i najbardziej znaczących inspiracji mojej muzycznej pasji. Właśnie rok temu dotarła do nas wiadomość o śmierci Tomasza Szukalskiego, choć do wielu prawdopodobnie dociera ona nadal i coś jej się nie udaje...

Co wydarzyło się przez ten rok? Pamiętamy pogrzeb z jazzowymi honorami, pośmiertne przyznanie "Medalu Zasłużony Kulturze – Gloria Artis", oraz Złotego Fryderyka za całokształt twórczości. Byliśmy także świadkami wznowienia jednego z nagrań, albumu "Tina Kamila", którego recenzję znajdziecie na portalu. Podejrzewam, że znajomość muzyki i samej biografii tego legendarnego saksofonisty jest większa, jak to często bywa po śmierci niedocenianych artystów. Dlatego też dziś chciałem zaprosić Was do lektury krótkiego (krótkiego jak na ilość projektów, dokonań, instensywności artystycznej Wujka) rysu sylwetki Tomasza Szukalskiego. Tekst powstał jeszcze przed śmiercią artysty i mimo, że czasu nie cofniemy to postanowiłem nie zmieniać zakończenia, nie korygować czasu teraźniejszego na czas przeszły... Mam nadzieję, że wybaczycie brak tych korektorskich zabiegów.

Tomasz Szukalski – Kiedy wychodzę na scenę, „wychodzę na swoje”

Tomasz Szukalski. Rys sylwetki? Niektóre postacie można ująć w jednym  zwięzłym zdaniu, w jednym orzeczeniu. Jednak, aby to zrobić, trzeba mieć tę niesamowitą umiejętność trafiania w dziesiątkę, twardym, konkretnym – nie zawsze poprawnym politycznie – językiem. Tomasz Szukalski tę umiejętność posiada.

Potrafi nazywać rzeczy po imieniu. Wiele z jego określeń do tego rysu nie trafi, choć trafiły one do obiegu codziennego, najczęściej stosowane przy wyłączonych mikrofonach, zamkniętych notatnikach. Ja opiszę tu kilka najistotniejszych wydarzeń, nagrań, składów, cech charakterystycznych i zwrotów w muzycznej karierze Szukalskiego. Ominę natomiast te najbardziej krwiste anegdoty, od których aż się roi, a także życie osobiste artysty. Wszystko pokrótce, gdyż, już po otrzymaniu prośby o sporządzenie sylwetki wiedziałem, że takie zadanie przerasta każdego z nas. Skoro mówić o muzyce to tańczyć o architekturze, to ja teraz spróbuję potańczyć o jazzmanie z krwi i kości, a właściwie to o „jazziście”, bo tak zwykł mawiać „Wujek”, gdy jeszcze mówił trochę wyraźniej i miałem okazję kilka razy z nim porozmawiać.


(fot Krzysztof Wierzbowski)

Tomasz Szukalski urodził się w grudniu 1946 roku, choć w dowodzie widnieje data 8 stycznia 1947 r. Dlaczego tak? Nie wie nikt, łącznie z zainteresowanym.

Jak twierdzi odziedziczył słuch absolutny po swojej matce. Podobno przeszkadzało mu to podczas kariery, bo „muzycy mają upartą skłonność do fałszowania...”. Mimo tego, co mówił, myślę, że słuch absolutny był pomocny, szczególnie na początku, choćby na zajęciach w szkołach muzycznych, gdzie uczył się grać na klarnecie. Szakal przeszedł całą edukację muzyczną, choć trwało to dłużej niż przewiduje standardowy cykl. Jednym z powodów były rozstania sprowokowane jego graniem muzyki nie koniecznie cenionej w murach polskich szkół (wówczas, a czasem i teraz). Tam gdzie uczono klasyki, jazz był uosobieniem szmiry, kiczu i płycizny, a jeśli dorzucić do tego kapitalistyczny rodowód zza wielkiej kałuży... Szukalski wylatywał ze szkoły dwa razy. W liceum muzycznym przez dłuższy czas dzielił ławkę z Pawłem Jarzębskim. Koledzy rozmawiali tylko o muzyce. Byli młodymi zapaleńcami, z pełnymi kolorowych pomysłów umysłami, żyli wielką pasją, daleko od codziennej szarości PRL. Słuchali niełatwo dostępnych płyt jazzowych, uczyli się na pamięć solówek... Wówczas ich wspólnym wzorem był Ray Brown.

Jeszcze podczas nauki Tomasz zaczął koncertować, zasilając mniej znane formacje. Nie był wystraszonym amatorem. Od początku szedł pewnie, choć jeszcze przez pierwszych 10 lat kształtował się w nim znany nam obecnie Szakal. Było pierwsze Jazz Jamboree 1967 r., były pierwsze doskoki do bardziej cenionych składów. VIII Jazz nad Odrą, rok 1971 – pierwszą nagrodę podczas dorocznego konkursu zdobywa saksofonista tenorowy grający z Big Bandem Stodoła. Od tego momentu liczyłbym profesjonalną karierę naszego bohatera, tym bardziej, że z tego roku można się dokopać pierwszego nagrania z udziałem Wujka (również Big Band Stodoła – Let's swing again – Muza SXL 0826). Jeśli tak datować, to w ubiegłym roku obchodziliśmy 40-lecie pracy artystycznej Tomasza Szukalskiego.

Na początku dekady lat 70. pojawił się skład bardzo istotny, jeśli nie najważniejszy, najmocniej rzutujący na karierę Wujka. Skład pod wodzą Zbigniewa Namysłowskiego, najbardziej oklaskiwanego wówczas saksofonisty w kraju. Po latach możemy dodać – jednego z najlepszych leaderów, którego składy są kuźnią talentów przez cztery dziesięciolecia, aż po dzień dzisiejszy. Tamten skład pomógł osadzić się młodemu Szukalskiemu na najważniejszych polskich scenach. Tam odebrał szkołę grania, życia, współpracowania i współtworzenia. Razem dokonali niezwykle istotnych nagrań dla historii polskiego jazzu. Wystarczy wspomnieć luty 1973 roku, kiedy to kwintet (Namysłowski, Cieślak, Szukalski, Jarzębski, Jonkisz) wszedł do studia, aby nagrać Winobranie. Tutaj – co nie było codziennością w polskim jazzie – poza saksofonami Szakal przytargał przed mikrofony klarnet basowy. Możemy także przywołać późniejszy okres kwintetu i nagranie "Kuyaviak Goes Funky". Myślę, że ten album zna większość z nas. Na nagraniach Zygmunta – jak określano wtedy Zbigniewa Namysłowskiego, Szakal nie odgrywa najważniejszej roli. Jest sidemanem, ale dobrze się z tym czuje, a jak się okazało później, podobnie będzie w całej karierze. Częste zmiany składów, rzadkie im przewodniczenie. Sam przyznawał, że ograniczenie się do jednego składu i jednego stylu jest nużące, „To tak jakbym bez przerwy jadł kaszankę...”. Tak jak w jego kuchni, tak i na scenie, jeśli dużo się zmieniało to było dobrze. Szczególnie dobrze w ostatnim okresie istnienia kwintetu Namysłowskiego (w składzie z Karolakiem, Jarzębskim i Bartkowskim). W tym bandzie nie było miejsca na muzyczne nieporozumienia. Stosunki pozamuzyczne były różne, choć różnie oceniał je Szukalski na przestrzeni lat. Możemy przywołać rozmowy z lat 70., kiedy opowiadając o ostatnim okresie współpracy, Namysłowskiego uważał za ideał leadera, ale już w XXI w. Szakal charakteryzując sposób rządzenia muzykami w zespole nazwie swojego byłego mistrza kabotynem. Z żalem żegnał partnerów w momencie rozejścia się grupy, choć, jak pokaże czas, spotka się z nimi w kolejnych latach.

Wiele nauczyła go także współpraca z Tomaszem Stańką, leaderem innym niż Namysłowski. Z tej współpracy wyszedł już zupełnie uformowany i samodzielny. Wówczas Stańko zawierzał bezgranicznie swoim partnerom z zespołu, więc i miejsca na wykazanie się było sporo. Dzięki temu mamy kolejne nagrania gdzie Tomasz Szukalski pozostaje sobą, mimo że gra inaczej. Zawsze, kiedy wzmacnia skład w jakiejkolwiek kategorii muzycznej, niekoniecznie jazzowej, pokazuje jak jest elastyczny i zarazem rozpoznawalny, choćby i w połowie frazy. Takie albumy jak TWET, ECM-owska Balladyna, czy nagrania z Leo Records to zdecydowanie nie są wyprawy muzyczne, po których Panowie wróciliby z choćby jednym jeńcem.


(fot. Marek Karewicz)

Mocnym, o ile nie najmocniejszym punktem kariery Szukalskiego, była końcówka lat 70. i „orkiestra bez leadera”, czyli The Quartet. To combo może służyć jako przykład siły jazzu ze Starego Kontynentu, mieszczącego się w coltrane’owskim nurcie. Może służyć jako przykład sukcesu Polaków za granicą, ale może wreszcie służyć za idealny przykład zespołu zmarnowanej szansy.

Europejskie festiwale – zachwycone, kluby w Ameryce otwierają drzwi (w tym The Village Vanguard), prasa sprzyja (album kwartetu otrzymuje 4 gwiazdki w magazynie Down Beat), żadna polska formacja w tak krótkim czasie nie podbiła serc tylu słuchaczy. The Quartet to była maszyna do zabijania. Janusz Stefański za bębnami, Paweł Jarzębski na basie, Sławomir Kulpowicz przed czarno-białą klawiaturą, Tomasz Szukalski na froncie z saksofonami. W Polsce mogli grać na każdej scenie. Niektóre występy aż zadziwiają, bo kiedy sprawdzimy kto inaugurował cykl w Filharmonii Narodowej Interpretacje – Improwizacje (1979) to także The Quartet, grając z... Kwartetem Smyczkowym Varsovia (!). Cytując Sławomira Kulpowicza  „To zespół oparty na muzyce, tylko ona nas trzymała. Zamykała nam oczy na brak wzajemnej tolerancji” – te słowa mówią dużo o relacjach w zespole. Już podczas przyspieszonego powrotu ze Stanów (z winy Szukalskiego) skład mógł się rozlecieć. Jednak oczy otworzyły się na dyplomatycznie wyżej rzeczony „brak wzajemnej tolerancji” dopiero w drodze ku North Sea Jazz Festival.

Panowie jechali z Warszawy chevroletem Pawła Jarzębskiego, który zresztą basista prowadził. Podróż, a szczególnie rozmowy podczas drogi nie należały do najlżejszych. Wraz z przeskakującymi kilometrami na liczniku wzmagały się żarliwe wymiany zdań, aż doprowadziły do wybuchu. Kilkanaście kilometrów za Poznaniem Tomasz Szukalski zarządził postój. Otworzył drzwi, wziął saksofon i wyszedł. W Hadze The Quartet zagrało – tyle, że w trio... Kompletny kwartet uda się zebrać ćwierć wieku później, choć na krótko. W latach 80. Wujek był u szczytu. Trzymał się mocno wypracowanej pozycji. Bodaj największym sukcesem była płyta z 1985 r. Time Killers, nagrana przez trio pod wodzą Wojciecha Karolaka (w życiowej formie!) z Czesławem „Małym” Bartkowskim na bębnach i Szukalskim na tenorze (do wersji wydanej w 2006 r. na CD dołączono bonus track, na którym Szakal korzysta z saksofonu barytonowego – „Pass into Silence”). Time Killers uznany został płytą dekady wg czytelników magazynu Jazz Forum, a sam Szukalski figurował na 5 pozycji w kategorii muzyk dziesięciolecia. Warto dodać, że wtedy jeszcze ankiety Jazz Forum miały jakieś odzwierciedlenie w rzeczywistości.

Stylistyka jego gry w tej dekadzie odbiegała od tego, co Szakal robił w latach 70. Więcej elektroniki, więcej rockowych zespołów. Tomasz Szukalski popierał odmłodzenie na polskim rynku. Potrafił rozdzielić scenę na młodych – którym dużo się wybacza, ale bacznie obserwuje odświeżający głos nie lekceważąc go – oraz na starych, którzy mimo wysokiego kunsztu w fachu, nie wnoszą nic nowego (30 lat później nie wszyscy to dostrzegają). Wujek otwarty był na współpracę z nową falą. Podobnie na występy z zespołami rockowymi, a pamiętać należy, że ta publika nie zawsze odnosiła się do jazzu z sympatią. Stąd bardzo istotna w perspektywie całej dyskografii płyta nagrana z Józefem Skrzekiem Ambitus Extended, o której nie wypadałoby nie wspomnieć. Tomasz otwarty był na inne gatunki. Jak wielu jazzmanów kocha bluesa. Występuje na płytach u artystów bluesowych, ale miał także własny skład Tomasz Szukalski Blues Band, m.in. z Tadeuszem Nalepą w składzie. Należał także do formacji założonej przez Andrzeja Cudzicha – Amenband grającej polski gospel/soul (obok niego na liście płac byli tacy muzycy, jak chociażby Eric Marienthal, Andrzej Jagodziński czy Piotr Wojtasik). Jeśli wspomniałem już o bluesie, to należy cofnąć się do współpracy z Januszem Szprotem. Blues Duo „Sz+Sz” powstało w przedziwnych warunkach. „...nasze żony się polubiły najpierw, ponieważ często się spotykaliśmy na różnych wieczorkach sympatycznych, czy w Chodzieży. Janusz jest bardzo zawziętym teoretykiem i kolekcjonuje różne dziwne, nietypowe kasety. Parę lat temu w Chodzieży Janusz mi zapuścił taki duet... Archie Shepp i Dollar Brand. Strasznie mi się to spodobało. Ja właściwie nie znałem Jasia jako pianisty, chociaż grywał w różnych zespołach.” (fragment wywiadu z 1988 r. przeprowadzonego przez Krystiana Brodackiego). Duo było przydatne także na coraz gorsze warunki rynkowe. Szakal zawiesił kwartet, bo nie opłacało się czekać na koncert w normalnym składzie za niewielkie pieniądze. Tak też Blues Duo „Sz+Sz” jeździło po Polsce i sporadycznie za granicę. Duet pełnił czasem rolę pedagogiczną, nie tylko w ramach Małej Akademii Jazzu, ale i zupełnie na poważnie w Turcji, gdzie Janusz Szprot już został. Wujek skrystalizował koncepcję duetu z fortepianem wraz ze swoim ulubionym pianistą Arturem Dutkiewiczem (kiedyś spytany przeze mnie jaki byłby jego skład marzeń jedynym polskim nazwiskiem, jakie wymienił, było właśnie nazwisko Dutkiewicza, myślę, że w drugą stronę może być podobnie). Grali po słynnych scenach całej Europy przez około 20 lat(!)

Oczywiście nie było kolorowo bez przerwy, w końcu to życie jazzmana, z zasady Szukalski musiał być raz na wozie, raz w nawozie. To też, jak i cała masa jego kolegów z czołówki, grywał na statkach podczas kilkumiesięcznych rejsów. Łatwo domyślić się, że nie było to zajęcie dla niego. Za długo na jednej łajbie nie potrafił wysiedzieć ani muzycznie, ani dosłownie. Ale żyć było trzeba. Częste zmiany składów musiały następować z powodu stosunku do muzyki i jej różnorodności jaki ma Tomasz, jednak nie była to wygodna sytuacja – „tak naprawdę nie lubię tego okresu docierania, chcę być od razu w samym środku, pominąć pierwszy, drugi, trzeci i czwarty bieg, włączyć drive od razu na 150.” To słychać, tak grał i tak spędził większość życia.


(fot Krzysztof Wierzbowski)

Z płyt dekady lat 90-tych warto polecić koncertowe Body and Soul (1993) kwartetu Szukalskiego (Dutkiewicz, Cudzich, Stach). Postać Szakala zaczęła blednąć. Głównie przez tryb życia i zerwane mosty z innymi muzykami, działaczami. Wrogiem muzyka była jego silna osobowość i bądź co bądź, problemy z odnalezieniem się w nowych, wolnorynkowych warunkach, kiedy rola PSJ stała się marginalna.

Nie było złych nagrań w karierze tego mistrza, ale warto jeszcze zwrócić uwagę na jeden zespół, w którym tak fantastycznie potrafił spełnić rolę sidemana – Wojciech Majewski Quintet. Ta formacja nagrała trzy płyty, z czego Grechuta i Zamyślenie zasługują na szczególną uwagę. To, co Tomasz Szukalski potrafi wycisnąć z ballady granej w duecie z Wojciechem Majewskim (na Grechucie jest to utwór „Ocalić od zapomnienia”, na Zamyśleniu – „Bema Pamięci Żałobny Rapsod”, gdzie niemal nie odchodzi od linii melodycznej tematu) pokazuje nam jak ważny jest przekaz, treść. Wujkowi nigdy saksofon w graniu nie przeszkadzał, nie da się wyczuć granicy, gra jest tak komunikatywna jakby między muzykiem, a słuchaczem nie było żadnego pośrednika w postaci instrumentu. Srebrny, choć zardzewiały Selmer Szakala stał się częścią jego ciała, kolejną kończyną. Nie imponują nam zdolności warsztatowe (opanowane fantastycznie) tylko to, co idzie między dźwiękami, Szukalski gra to czego nie ma w nutach. Zawsze to robił, zawsze kierował się zasadą przekazu dużej ilości ekspresji, a muzykę, która miała w sobie dużo tego wszystkiego, co można znaleźć w książkach, ale brakowało jej autentyzmu, emocji, tego „czegoś” kwitował zwrotem „ani to się wkurwić, ani wzruszyć”, zwrotem, którego często używają i dziennikarze trudząc się na wszystkie możliwe sposoby, by ubrać ten sens w inne, nie krzywdzące słowa...

Tomasz Szukalski przeszedł kawał życia, muzycznie nadal uwielbia starych mistrzów, ale nigdy nie odbierał zasług młodym. Styl? Inspirował się i Coltranem, i Hodgesem – w równym stopniu, miał też i takie chwile, swego czasu dosyć często, kiedy uciekał na swoją działkę pod Warszawą i szukał inspiracji „słuchając jak trawa rośnie”, odrywając się od nagrań. Wielki przeciwnik braku szczerości, nie tylko tej muzycznej, co słyszymy także w soundzie czy feelingu. Krzesimir Dębski napisał w liner note płyty Opowieść „...Tomasz Szukalski swym tenorowym skowytem rozdziera wręcz nam serca”. Trudno opisać brzmienie, czy sposób frazowania, bo są to rzeczy tak nietuzinkowe, że może Dębski, i był blisko, myślę jednak, że bezpieczniej napisać – kto nie słuchał ten trąba! Pamiętamy też ostatnich kilka lat – o których nie chciałbym pisać zbyt dużo – kiedy na Wujka zaczęły spadać nieszczęścia. Choroba, udar, rozwód, niefortunny w swych skutkach upadek na warsztatach w Puławach, długi, brak miejsca do spokojnego życia i pieniędzy na rehabilitację, niedowład lewej ręki... W Jazz Forum ogłaszał się jako nauczyciel za niewielkie pieniądze. Jednak młodzi adepci bali się mistrza, być może z powodu zasłyszanych anegdot – zupełnie niepotrzebnie. Później był "Dzień Szakala". Teraz jest spokojny i bezpieczny Skolimów-Konstancin – lepiej. Problem jest jednak jeden. Jak pisałem wyżej Tomasz Szukalski nigdy „za długo na jednej łajbie nie potrafił wysiedzieć ani muzycznie, ani dosłownie”, no i już nie może „włączyć drive’u od razu na 150”, bo nie samym chlebem i schronieniem żyje człowiek.

Tomasz Szukalski zimą 2009/2010 r. uczył się od nowa grać w murach publicznej szkoły podstawowej, której dyrekcja pozwoliła starszemu Panu ćwiczyć przy ławce na korytarzu po zakończeniu zajęć w idealnych warunkach... Panie sprzątaczki odkurzały korytarz, Panowie konserwatorzy przesuwali ławki z sali do sali, wykonywali codzienne czynności, ale z jakimś głośniejszym uporem, akurat na parterze, akurat słuchając jak lewa ręka jednego z najważniejszych jazzistów w całej historii polskiego jazzu przypominała sobie skale... Wtedy Tomasz Szukalski potrafił zaśpiewać solówkę Ray’a Browna, której nauczył się w liceum siedząc w ławce z Pawłem Jarzębskim, kiedy mieli umysły wypełnione tylko pasją. Zagrać nie mógł, więc śpiewał. Niewyraźnie, słuch absolutny odziedziczony po matce został gdzieś przed budynkiem szkoły. Jednak frazowanie weszło razem ze schorowanym Panem poruszającym się o lasce. Denerwował się wówczas, że głowa wie jak zagrać, tylko ręka nie chce się słuchać. Miał jednak upór i zdeterminowanie, mimo wszystkiego, co działo się dookoła w jego życiu i na tym korytarzu. Upór, krótko potem zgasł, aż wychodząc z teatru w Dniu Szakala powiedział, że wróci nazajutrz do ćwiczeń – publiczność i starzy znajomi w garderobach, którzy przyjechali zagrać dla niego z różnych części Polski i Świata zmotywowali Wujka. Satysfakcja była wielka, choć czy wrócił, nie wiem.

Wiem, że teraz nie jest już w stanie. Jednak dzięki niemu my możemy włączyć nagrania Tomasza Szukalskiego, „pomijając pierwszy, drugi, trzeci i czwarty bieg, włączyć drive od razu na 150!”

(Roch Siciński)