Wiadomości
wszystkieUwaga wywiad: dzisiaj Maciej Fortuna
Nauczyłem się nie psuć koncertów i mieć wielką pokorę do muzyki
Roch Siciński: Grasz na giełdzie?
Maciej Fortuna: Nie.
R.S.: A jednak twoje akcje idą w górę. Wydaje mi się, że są umiejscowione w różnych spółkach. Masz masę projektów w różnych stylistykach! Nie gubisz się w tym?
M.F.: Ja tak muszę mieć i w sumie miałem tak zawsze. Tak było już od czasów, kiedy zacząłem chodzić do szkoły muzycznej i jednocześniedo liceum, później studiowałem prawo jednocześnie z muzyką. Pochłaniało to ogromne ilości pracy, ale dawało proporcjonalnie dużo motywacji, by robić jeszcze więcej. W tej chwili, kiedy zajmuję się „tylko” muzyką, to muszę mieć dookoła siebie mnóstwo różnych działań jednocześnie. Z każdego gatunku muzy jakiakurat gram, biorę wszystko co dla mnie najlepsze i wrzucam do innego. Każda ze stylistyk inspiruje to co robię w pozostałych.Faktycznie, może ktoś inny wrzucony w moją skórę mógłby dostać zawrotu głowy, ale mnie to napędza.
R.S.: Masz jakiś priorytet wśród tych formacji?
M.F.: Każdy zespół żyje trochę jak taka sinusoida – ma swoje momenty bardziej i trochę mniej intensywne. W tej chwili nie czyniłbym żadnych priorytetów. Obserwuję ich rozwój… nie wiem jak to nazwać, żeby nie mówić jakimś poetyckimjęzykiem, no ale one po prostu zmieniają barwy. Zmienia się energia. Ale też wszystko zależy od ogólnego mechanizmu działania każdego zespołu. Świetnym tego przykładem jest trio, które było niekwestionowanym priorytetem przez ostatnie dwa lata. Summa summarum najważniejszy jest człowiek, wszystko zależy od ludzi. Jeżeli człowiek będzie dawał mnóstwo wspaniałej energii, to będzie napędzać sytuację aż do momentu, w której będzie już na tyle dojrzała, że wejdzie na wyższy poziom. To udało się osiągnąć z trio. Teraz działa kwartet akustyczny, elektryczny, etnicznyaprzez ostatnie pół roku nie robiłem nic innego, jak tylko siedziałem w domu, w studiu i pisałem muzykę, zajmowałem się produkcją płyty At Home, która zresztą niedawno się ukazała… i cały czas ćwiczyłem. Prawie żadnych koncertów, no może po jednymgraniu w miesiącu.
R.S.: Przy twoim trybie życia mniej koncertów na pewno nie znaczy mniej pracy, w to nie uwierzę. Słyszałem, że miałeś niezwykle intensywny czas, a szczególnie ostatnie dwa tygodnie… Smacznego!
M.F.: Dzięki. Przepraszam, że jem i mówię jednocześnie, ale ostatnio normalny posiłek zjadłem w zeszłym tygodniu w piątek wieczorem w Edynburgu (nasza rozmowa odbyła się w czwartek – przy. red.).Ostatni tydzień nie należał do najlżejszych. Mieliśmy premierę elektrycznego kwartetu poprzedzonego czterema dniami prób. Później prapremierowe wykonanie w pełnej odsłonie multimedialnej projektu z elektroakustyczną transkrypcjąmuzyki filmowej Krzysztofa Pendereckiego w Edynburgu. Zaraz potem zaczęliśmy też premierowym koncertem kwartetu akustycznego na Manu Jazz Summer Days w niedzielę – do tego wydarzenia próby odbyły się dużo wcześniej, bo przed samym koncertem nie było już jak ich pomieścić w grafiku. A od poniedziałku do wczoraj nagrywaliśmy album kwartetu na Akademii Muzycznej w Poznaniu, a przy okazji dziękuję Pani Rektor za doskonałe warunki jakie nam zapewniła! Skłamałbym jakbym powiedział, że nie mam pieniędzy na jedzenie, ale przyznam, że czasem nie starczy mi czasu, dlatego siedzimy w knajpie (śmiech…)
R.S.: Jesteś pracoholikiem, czy już sobie to uświadomiłeś?
M.F.: Chyba ty!(śmiech…)
R.S.: Nie powinienem cięo to pytać, ale skąd bierzesz używki żeby mieć na to siłę?!
M.F.: Tenis, bieganie, siłownia i zdrowy tryb życia (śmiech…), i jeszcze muzyka. Zresztą nawet na siłowni nad sztangą wisi plakat trenującego Milesa Davisa. To wszystko daje mi wielkiego kopa energii. Pierwszy raz w życiu czuję się spełniony i szczęśliwy artystycznie. Już dawno były takie przebłyski, kiedy połączenia gatunków i wielość inicjatyw muzycznych dawały mi dużą satysfakcję. Prowadząc akustyczne trio jazzowe tworzyliśmy z zupełnie innej strony muzykę elektroniczną wspólnie z An On Bast i dużo na to poświęciłem energii, która się zwróciła. Jeszcze wcześniej(2009r.) była płyta ze Stefanem Weeke, to były takie początki i już wtedy całość rozwijała się dwutorowo. Teraz po prostu wszystkie pomysły, jakie zbierałem jeszcze od lat 90., znalazły ucieleśnienie. Stało się to możliwe również dzięki umiejętnościom czy narzędziom jakie z biegiem kolejnych wydarzeń nabywałem. Mam na myśli biegłość w różnych sprawach, taka interdyscyplinarność jaka przyszła, i pewnie nadal będzie przychodzić, wraz z nowymi doświadczeniami. Bo zajmowanie się różnymi gatunkami bardzo rozwija!
R.S.: Skoro robisz tak dużo naraz, to muszę cię spytać o owoce. Nie chcę jednak wiedzieć ile masz kompozycji w szufladzie. Z ciekawości powiedz ile masz zarejestrowanego materiału, ale takiego, który mógłbypojawić się na półkach sklepowych – nadającego siędo wydania.
M.F.: No właśnie, od czasu kiedy zająłem się stroną producencką, udałomi się zgromadzić około 30 sesji. Często są to nagrania koncertowe, ale już wybrane – te dobre, ale też jest kilka sesji…
R.S.:...zdarza się jeszcze zagrać słaby koncert?
M.F.: Wiesz, może to się kiedyś zdarzało na samym początku jeżdżenia w trasy. Teraz naprawdę wielu rzeczy się nauczyłem. Wiem, że trzeba robić próby, zgłębiać cały czas muzykę. Obecnie mój grafik miesięczny wygląda w ten sposób, że mam może trzy czy cztery dni wolne. Jeśli nie gram koncertów, to mam próby. W składzie akustycznym cały tydzień na próby i koncert, z zespołem elektrycznym przygotowujemy się do zarejestrowania materiału na koniec miesiąca i w sumie muzycy zjeżdżają się z całej Polski, żeby dopracować pewne niuanse, które tkwią w materiale, ale one są dla mnie strasznie ważne.A więc właśnie… Wszystkie, które nagraliśmy są dobre. Natomiast jednak nieco gorzej oceniam te, które gram z nowymi projektami na samym początku ich funkcjonowania. Ale to nie jest tak, że jakiś koncert jest spierdolony, ja mam zbyt duży szacunek do słuchacza i tego też się musiałem nauczyć. Nauczyłem się nie psuć koncertów i mieć wielką pokorę do muzyki. Po przeanalizowaniu materiału z pierwszych koncertów uważam, że w tej muzyce nowa formacja potrzebujeod 5 do 10 koncertów i kilku miesięcy funkcjonowania, żeby się dotrzeć, by móc czuć pewność, wtedy poniżej pewnego poziomu po prostu nie zejdziesz. Choć nie wydawałbym jeszcze z tych materiałów płyty, to po koncertach premierowych przyszły propozycje kolejnych grań, a to dobry wyznacznik tego czy się podobało.
R.S.: Twoje metody pracy ciężko osiągnąć. Jest dużo wręcz jednorazowych projektów. Tak naprawdę długoterminowe zespoły są rzadkością. A Ty mówisz o próbach, docieraniu się… Rotacja muzyków w formacjach jest bardzo intensywna…
M.F.: …seks grupowy – jak to ujął jeden z organizatorów – każdy z każdym (śmiech…)
R.S.: Trafne. Taka muzyczna sytuacja z jednej strony wprowadza ciekawość i elastyczność, ale nie pomaga w dogrywaniu się. W ogóle jest niewiele bandów, które wspólnie ćwiczą z dużą częstotliwością…
M.F.: Trzeba to robić. Każdy, kto fascynuje się sztuką, muzyką i własnym rozwojem, będzie to szanował i będzie to robił. Każdy kto tego jeszcze nie rozumie, myśli tylko o tym, żeby grać koncerty. Ja nie chcę tu narzucać jednej słusznej wersji.Takie jest moje zdanie, którym nie chcę oceniać tych,co robią inaczej. Bo granie z muzykami po raz pierwszy, zmienianie składów jest jednym z idiomów muzyki jazzowej w ogóle. Na przykład Mack Goldsbury – muzyk, ze Stanów Zjednoczonych z którym współpracuję inaczej sobie tego nie wyobraża. Jego podejście wzięło się z mnóstwa maleńkich koncertów w klubach. To są po prostu joby, ale masz takich jobów osiem albo np. dwanaście tygodniowo, (bo są sesje popołudniowe i wieczorne). Każdy z każdym grał. Realia tych koncertów były takie, że muzyka miała być rozrywką, czymś zabawiającym. Grali piosenki, ale na fantastycznym poziomie. Przez wspólne granie „muzyczny radar” się wyostrzał. Jednak muzyka poszław innym kierunku. Przecież bardzo szybko jazz przestał być muzyką użytkowądo tańca, już dawno weszła do filharmonii itd. Jazz jest postrzegany jako sztuka. Uważam, że już w momencie kiedy to się stało, sztuka muzyczna wymaga poszanowania pewnych reguł. Pozostają jednakkorzenie tańców, pełnych energii i żywiołu.Możemy przyrównać tę plemienność do robienia koncertów każdy z każdym. Z drugiej strony mamy swojekorzenie muzyki europejskiej, klasycznej, które ciągną nas w przeciwnym kierunku. Wyobraź sobie orkiestrę symfoniczną grającą za czasów Mozarta bez próby… – to by się nie udało – to musiały być zespoły stale funkcjonujące. Bardzo mnie ta strona inspiruje. Dzięki żonie mam większy kontakt z muzyką klasyczną. Zacząłem inaczej patrzeć na pewne rzeczy.Poza koncertami trzeba się spotykać i drążyć tę muzykę. To jest ważne, jeśli masz możliwość grania wielu koncertów, robienia do tego prób i wielu godzin ćwiczenia samemu – wtedy skład robi się kompletny. Sytuacja kiedy było 300 grań w roku odeszła bezpowrotnie, ale nadal można zagrać10koncertóww miesiącu.
R.S.: A jak się jest pracoholikiem to nawet dużo więcej (śmiech…)
M.F.: Nie, jak ma się dookoła właściwych ludzi, wtedy można prawie wszystko. Znowu wracamy do tego, że najważniejszy jest człowiek. Jeśli znajdziesz takich ludzi, którzy dzielą tę pasję i na pierwszym miejscu pojawia się potrzeba stworzenia czegoś, to możesz naprawdę dużo.
R.S.: Co do otaczania się odpowiednimi osobami –w twoim trio zaszła zmiana perkusisty. Jakbyś opisał tę zmianę i różnicę między Frankiem Parkerem grającym na Solar Ring, a Krzysztofem Gradziukiem, który pojawił się na At Home?
M.F.: Jeżeli Frank Parker kojarzył mi się ze słowem „konstrukcja”, to Krzysztof Gardziuk kojarzy mi się ze słowem „dekonstrukcja”.
R.S.: A więc dosyć duża różnica przyznasz (śmiech…) Jak rozumiem w tym momencie granie Gradziuka bardziej cię napędza?
M.F.: Dużo bardziej to do mnie przemawia. Zdziwiłem się jak bardzo mogłem poznać siebie, a właściwie dowiedzieć się, czego oczekuję od muzyki.
R.S.: To znaczy? Jakiegoś wyzwania od muzyków grających z tobą? Jakiegoś impulsu, na który możesz odpowiedzieć?
M.F.: Tak. Jednak w moich zespołach zawsze chciałbym współpracować z ludźmi, którzy spełniają pewne kryteria, że tak przedmiotowo to nazwę. Zespół nie obędzie się bez zaufania, wspólnej wizji, akceptacji i energii. Energii niezależnie od różnych stanów, jakie nas w życiu łapią i chwil, które nas spotykają. Najważniejsze jest to co każdy muzyk wnosi do projektu, jego pasja i właśnie ta specyficzna energia każdego człowieka – niekoniecznie muzyczna. Jak bardzo to determinuje sposób gry, jak to wpływa na muzykę, uświadomiłem sobie dzięki graniu w trio. Wiadomo, że są różne chwile,osobiste lawiracje. Najważniejsze, żeby dzielić się dobrą energią.Są jednak ludzie, którzy mają taką aurę, że pochłaniają tę energię, zabierają ją jak czarne dziury. To są osoby, z którymi nie chcę już robić żadnych projektów. Ach! I jeszcze jedna ważna zasada. Jesteśmy zespołem, więc nie ma mowy o żadnym obracaniu się przeciwko sobie. Jeśli te wszystkie kryteria działają, to nie może się nie udać. Taki mój przepis, który staram się przykładać do każdego projektu.
R.S.: Jedną z osób, z której niemal emanuje energia, o jakiej mówisz, to Anna Suda, znana jako An On Bast.
M.F.: Kobieta kot – jak sama o sobie mówi (śmiech…), masz rację, ma w sobie niezmierzone pokłady energii – jest żywiołem! Nie chcę znowu wchodzić w jakiś poetycki ton, więc powiem tak: potrafi przypierdolić.
R.S.: Najbliższy wspólny projekt z An On Bast przedstawia się bardzo ciekawie! Opowiedz nam o elektroakustycznej transkrypcji muzyki filmowej Krzysztofa Pendereckiego?
M.F.: Początki wzięły się stąd, że już wcześniej interesowaliśmy się polską muzyką współczesną. Mój kolega ze szkoły muzycznej zabrał mnie dawno, dawno temudo opery na Diabły z LoudunKrzysztofa Pendereckiego.Wróciliśmy na nie jeszcze chyba trzy razy(!), jeździliśmy z Leszna do Poznania. Fascynowaliśmy się muzyką współczesną i tak jest do teraz. Wtedy wpadł mi w rękę utwór Pendereckiego pisany na zespół jazzowy – to był czad. Słyszałem od znajomych, którzy pamiętają czasy premiery, jakie były arkana pierwszego wykonania. Jazzmani już w czwartym takcie – mówiąc dyplomatycznie – dowiedli swej freejazzowej proweniencji (śmiech…)!
R.S.: Tak śledzenie tego muzycznego nurtu narastało. Ania też miała mnóstwo różnych tematów z Pendereckim. Ona z kolei ukochała sobie tematy filmowe jego autorstwa. A bezpośrednia determinanta?
M.F.: Uniwersytet Ekonomiczny rok temu zaprosił nas do siebie i zaproponował przygotowanie specjalnego utworu na dzień, kiedy uczelnia gościła kompozytora. Tak się stało. Połączyliśmy nasze inspiracje, wpadliśmy na pomysł stworzenia czegoś z muzyki filmowej Pendereckiego. Jest to materia, która cechuje się bardzo dużą komunikatywnością, chociażby przez sam fakt, że słyszało ją najwięcej milionów ludzi na świecie, porównując tę sytuację do pozostałych wielkich dzieł kompozytora. Jeśli rzucimy okiem np. na „Egzorcystę” i jego oglądalność, to nie ma co do tego wątpliwości. A pozostałe wielkie dzieła, nawet te znane, okazują się… nieznane. Na przykład „Rękopis znaleziony w Saragossie” – wcale nie musi być zagadnieniem oczywistym dla wielu muzyków. Wracając do tematu; koncert na uniwersyteciebył dla nas przełomowy, również dlatego, że Krzysztof Penderecki wraz z małżonką wysłuchali naszego seta, a później kompozytor bardzo pozytywnie wypowiadał się o tym, co zrobiliśmy – tak ze sceny, jak i w kuluarach. Elżbieta Penderecka powiedziała nam, że jednym z najważniejszych marzeń (tych – na co dzień – niewyartykułowanych) jej małżonka jest pragnienie, aby ta muzyka żyła, żeby nie leżała w szufladach. Dobrze, że kolejne pokolenia ją biorą na warsztat i do nowych miejsc–przenoszą na inny level. Było to dla nas niezwykłą satysfakcją! Wielkie podziękowania dla całego środowiska, które pomogło nam w tym projekcie, dostaliśmy wszystko czego potrzebowaliśmy, nie mówię tu tylko o wsparciu mentalnym, ale chociażby partytury, o które prosiliśmy. Od samego Krzysztofa Pendereckiego dostaliśmy – mówiąc kolokwialnie – kopa żeby kontynuować te działania. A więc już 23 listopada nastąpi premiera elektroakustycznej transkrypcji muzyki filmowej w radiowej Trójce.
R.S.: Jesteś dzisiaj w Warszawie nie tylko ze względu na wywiad, ale również „walczysz” o wizę na Białoruś. Wybierasz się tam w drugiej połowie września z nowym projektem. Zaciekawili cię polscy kompozytorzy?
M.F.: Z akustycznym kwartetem chcę uzupełniać pewien swój brak, ale podejrzewam, że nie tylko mój. Uświadomiłem sobie, że w pewnym sensie nie znam polskich kompozytorów muzyki jazzowej. Przecież tak naprawdę to jest nasze dziedzictwo! Jeśli mamy faktycznie czerpać ze swoich korzeni, to musimy je dobrze poznać. Do tego doprowadziło mnie – ponownie – moje trio. Uświadomiłem sobie, że nie ma co silić się na granie w jakimś charakterze, po co sztucznie wybierać styl amerykański, pistacjowy, skandynawski czy orzechowy. Musimy zrozumieć, że ludzie, którzy tutaj tworzyli, którzy byli oddzieleni w pewien sposób od tego co działo się w innych częściach świata (wiemy przecież jakie były czynniki geopolityczne) – oni tworzyli coś innego. Podczas studiów na akademii ciągle wpajano mi, że to jest złe, że to jest sztampowe, niedorobione i aspirujące do tego amerykańskiego – ogólnie „menda”. Nic bardziej błędnego! Ci ludzie robili wielkie rzeczy w tamtych czasach. Postanowiłem stworzyć zespół, w którym sami będziemy to przemielać i grać we własnych aranżacjach. Dzięki temu będę mógł zgłębić te kompozycje.Gramy 18 września w Mińsku w filharmonii narodowej, w Paryżu 8 listopada w ramach Jazzycolors Festival, w listopadzie planujemy też kilka koncertów w Polsce. Seifert, Milian, Komeda, Kurylewicz, Trzaskowski itd., itd. To co można odkryć u tych jazzmanów – nie tylko w ramach strictejazzowych sytuacji – jest niesamowite. Na przykład w planach jest fantastyczna kompozycja na trio; róg, harfę i kontrabas, pióra Andrzeja Kurylewicza. My to zrobimy w transkrypcji na róg, fortepian, trąbkę i perkusję. Jego kameralistyka jest świetna!
R.S.:To też chcesz wydawać w tym roku?!
M.F.: Na te ostatnie cztery miesiące roku już chyba starczy. Będzie przecież duet z Krzysztofem Dysem, będzie materiał Pendereckiego. A już dwa krążki przecież wydałem…
R.S.: No właśnie! Duet z Krzysztofem Dysem. Słyszałem plotki, czekamy na nagranie. Podobno rejestracja materiału jest nietypowa. To prawda?
M.F.: Rzeczywiście – duet zarejestrowaliśmy naosiemnaście ścieżek. Zacząłem pisać ten materiał już dwa lata temu – bardzo zaaranżowany materiał, każda nuta zapisana. Powstało tak kilkadziesiąt stron kompozycji, które planowałem pierwotnie wykonywać na kwartet dlatego, że warstwa aranżacyjna dotyczyła fortepianu. Później uznałem, że to nie ma sensu. To jest tak mocno zaaranżowane, że musimy zrobić to w duecie. Program zacząłem ćwiczyć z Krzysztofem Dysem. On jest idealną osobą do tego projektu. Graliśmy już ze sobą w kwartecie i pisząc to, miałem go na względzie. Ten człowiek może zagrać najbardziej skomplikowane struktury, jest niesamowity! Jednocześnie kiedy zaczęliśmy wspólnie grać ten materiał,uświadomiliśmy sobie, że to co chcemy grać może być mocno improwizowane, z pozostawionym majaczącym zarysem formy w tle. W takim właśnie duchu zostało wykonane to nagranie, zarejestrowane zresztą niedawno, bo w połowie sierpnia. Rejestrowaliśmy w kościele parafialnym w Trzęsaczu. Mieliśmy wspaniałe warunki – koncertowy Steinway, rejestracja na osiemnaście mikrofonów, realizowana przez DUX. Mam wrażenie, że to materiał wyjątkowy. Taki, w którym przy każdymkolejnym przesłuchaniu znajdujesz coś nowego. Trafi do sprzedaży jesienią.
R.S.: Ciągle mówimy o muzyce, co naturalne. Wspomniałeś o korzeniach, o energii, mówiłeś o użytkowej, rozrywkowej, wyższej… Zatem czemu ma służyć twoja muzyka?
M.F.: Tak długo jak się jest egocentrykiem – tak długo jest świetnie. Kiedy my, jako artyści stajemy się egoistami, to pojawia się problem. W tym momencie nie ma już mowy o muzyce. Staram się zachować swój egocentryzm, staram się szukać swoich inspiracji, a potem zrobić to tak, jak mi to gra. A co z tym dalej będzie, to zostawiam już drugiej stronie.
R.S.: Na myśli miałem właśnie tę drugą stronę, ale jak rozumiem robisz to dla siebie?
M.F.: Pewnie. Od początku! Lubię to, co robię.
R.S.: Czyli dużo spraw jednocześnie, żeby się napędzać; muzykę tworzysz dla siebie, jesteś hedonistą!
M.F.: Bardziej freakiem. Musisz być freakiem, nie chcę tu mówić, że masz być man-catem, jak mówią jedni albo miłym, uśmiechniętymgościem – grającym muzykę dla podstarzałych panien – jak mówią drudzy. Po prostu musisz być pozytywnym świrem.Jak nim jesteś, to możesz robić wszystko. Jeślijesteś kimś, kto nawet po porażce, czy po nieznaczącym draśnięciu ma tyle rzeczy wokół siebie, że nowe wrażenia wyprą to w ciągu doby i wtedy dalej ma ten sam flow.
R.S.: Czyli nawet tak jak dzisiaj; jeżeli ambasada podłożyła ci kłodę pod nogi, przełożyłeś spotkanie i wyjedziesz na autostradę do Poznania dopiero o dziewiętnastej, a spałeś tylko trzy godziny, to jutro wstaniesz z pozytywnym nastawieniem?
M.F.: O dziewiętnastej mówisz? Boże, to już tak późno? W takim razie muszę lecieć…
Wywiad ukazał się w Magazynie JazzPRESS, którego Roch Siciński jest redaktorem naczelnym.