Wiadomości
wszystkie
Recenzja filmowa nr 608: Bridget Jones: Szalejąc za facetem (PLAKAT)
Recenzja również na: mediakrytyk.pl
Nasze poprzednie recenzje alfabetycznie
Ta recenzja jest przyprawiona sporą dawką sentymentu, gdyż „Bridget Jones” towarzyszy mi od lat nastoletnich. Miło mi więc donieść, że film wieńczący uczuciowe perturbacje bohaterki, okazał się udany.
Bridget jest w zupełnie innym miejscu niż zaczynała. W tym ostatnim filmie spotykamy ją jako samotną matkę dwójki dzieci, która próbuje uporać się nie tylko z wyzwaniami dnia codziennego, ale przede wszystkim ze swoim niespodziewanym wdowieństwem. Z tego powodu ten obraz, choć nadal może funkcjonować pod pojemnym szyldem komedii romantycznej, dostarcza nam tyle samo okazji do wzruszeń, co do śmiechu.
Bridget musi przepracować żałobę, co na pewno nie jest łatwe, także i dla nas widzów. Mark Darcy był jedną z ukochanych postaci tej serii i jego nieobecność jest mocno namacalna, chociaż Colin Firth pojawia się w paru krótkich ujęciach. Podoba mi się, że nie potraktowano tego wątku, jako coś do odhaczenia na początku filmu, żeby zrobić przestrzeń na lżejsze tematy. Nikt nie udaje, że jest to coś, co można załatwić jedną rozmową, zwłaszcza jeżeli chodzi o małe dzieci, które wszystko przeżywają po swojemu. Wątek ten przewija się więc naturalnie przez cały seans, przeplatany z lżejszymi i typowo komediowymi scenami.
Oczywiście o humorze nie zapomniano, także o tym niemal slapstickowym bardzo w stylu Bridget Jones. Kiedy nasza bohaterka zaserwowała sobie powiększenie ust, śmiałam się na całego. Przyznaję, że zawsze odrobinę bardziej lubiłam filmy niż książki o Bridget, pewnie z powodu angielskich aktorów, do których mam słabość. I chociaż Renee Zellweger formalnie do tej grupy jako urodzona Teksanka nie należy, jest tak świetną aktorką, że potrafi się wspaniale dopasować. Oczywiście nie jestem ekspertem, ale jej akcent zawsze dla mnie brzmiał dobrze. Mogę tylko kręcić nosem, że Emmy Thomson i Hugh Granta jest tu za mało, ale dla mnie ich jest zawsze za mało. Ilekroć pojawiają się na ekranie, film dostaje dodatkowego wigoru.
Może to ze względu na sentyment, albo ze względu na fakt, że takie ciepłe, niecukierkowe filmy rzadko już goszczą na dużym ekranie, ale brakowało mi takiego kina i na seansie bawiłam się wyśmienicie. I przede wszystkim bardzo pozytywnie się doładowałam. I chociaż zostawiamy Bridget w satysfakcjonującym epilogu, to nic nie poradzę na to, że będę mocno tęsknić.
(Ala Cieślewicz)
reż. Michael Morris
Ocena: 7/10