Wiadomości
wszystkieUwaga wywiad: dzisiaj Patryk Zakrocki muzyk, improwizator
Jestem już głęboko nienormalny w słuchaniu muzyki
Roch Siciński: Wraz z Jackiem Mazurkiewiczem jesteście profesorami pracującymi w Gabinecie Masażu Ucha Wewnętrznego. Powiedz naszym Czytelnikom na czym polega ten masaż?
Patryk Zakrocki: Generalnie polega on na doświadczaniu dźwięku w sposób bardzo indywidualny. Każdorazowo na badaniu jest jeden pacjent siedzący w wygodnym fotelu i dwóch profesorów, którzy za pomocą różnych narzędzi dźwiękowych aplikują dźwięki. Prowokujemy kontakt z różnymi rodzajami fal akustyczych w konkretnych dystansach. Mówiąc wprost – chodzi o słuchanie, o to w jaki sposób słyszymy dźwięki. Skanujemy także pasmo słyszenia, czyli oscylatorem od 30 Hz jedziemy do góry... faktycznie nie sprawdzamy ile dany człowiek słyszy, to nie jest badanie audiometrem, chcemy pokazać jak się słyszy takie pełne pasmo, co człowiek w ogóle słyszy i jak odczuwa te częstotliwości w ciele. Z takiego badania wynikają konkretne preferencje pacjenta, które możemy jako doświadczeni profesorowie wyczuwać (śmiech...) w końcu przebadaliśmy już około trzystu osób.
RS: Trzystu!?
PZ: Tak. W ciągu jednego dnia masujemy 12 osób... maksymalnie 15. To nie jest wydajny gabinet, ale możemy dogłębnie wejść w temat. Możemy tę osobę poznać – zobaczyć czy w wysokim rejestrze jest jej lepiej, czy woli dźwięki basowe – upraszczając sprawę. To nas doprowadza do masażu właściwego, czyli zagrania dla niej utworu, ale nie takiego zwyczajnego. Utwór jest skrojony na miarę jak świetny garnitur!
RS: Jacy pacjenci przychodzą do Gabinetu Masażu Ucha Wewnętrznego?
PZ: Przeróżni! Społecznie, to dla mnie jedno z największych doświadczeń. Projekt występuje na różnych festiwalach i wstęp jest bezpłatny – wystarczy się tylko zapisać. Dzięki temu przyjmujemy i masujemy ludzi różnej płci, w różnym wieku z totalnie różnych środowisk i to jest naprawdę niesamowite. Niektórzy starsi ludzie traktują to bardzo serio, a to jest przecież projekt szarlatański, my tego nie ukrywamy.
RS: Szarlatański?
PZ: ... no tak, bo szczerze mówiąc przywłaszczamy sobie prawo do uzdrawiania muzyką. Co prawda Jacek jest muzykoterapeutą, już niedługo dyplomowanym, ja jestem muzykoterapeutą intuicyjnym, choć tak naprawdę to jesteśmy... no właśnie – szarlatanami. Nie mamy upoważnień robimy to z własnej ochoty, choć bardzo serio – wkładamy całą energię i serce, żeby badanie było na pełnych obrotach z naszej strony.
RS: Co jest celem, skutkiem takiego badania?
PZ: Różnie... Z reguły wywołujemy u pacjentów uśmiech i podnosimy ich na duchu, bo przecież nie chcemy nikogo zgnębić – nie gramy noise'u. Niektórzy rozpłakują się, dzieci czasem zasypiają. Wzruszenie występuje nawet dosyć często, chyba także dlatego, że koncert jest tylko dla pacjenta, że siedzisz w fotelu, a dwóch muzyków gra tylko dla Ciebie jak dla króla (śmiech...) Generalnie jest to projekt dający wielką satysfakcję.
RS: Uczycie ludzi słuchać inaczej.
PZ: Dokładnie tak. Pokazujemy sam dźwięk, który przecież jest fascynującą falą, która odbija się od ścian pomieszczenia w jakim się znajdujemy. Faktycznie patrząc na to z boku, to jest dziwna sytuacja, że na co dzień słuchamy wibracji cząsteczek i wywołuje to w nas różne uczucia, chociażby przyjemność. Te drobne komórki w uchu reagują na różne częstotliwości i bukiety tych częstotliwości nas relaksują, bądź pobudzają.
RS: Jedno z głupszych pytań, szczególnie w naszym środowisku, ale w niejednej głowie się pojawi – to jest dalej muzyka?
PZ: To jest pretekst, żeby zagrać muzykę. Tak naprawdę po badaniu następuje koncert, oczywiście przez to o czym mówiliśmy przed chwilą – jest bardzo dopasowany do odbiorcy i ma szczerą intencję uzdrawiania.
RS: Rozumiem, że nie macie kontraktu z NFZ, kilkumiesięcznych kolejek też się nie spodziewam, ale gdzie i kiedy można stawić się na najbliższe badania i masaże?
PZ: 30 maja – 1 czerwca jedziemy z gabinetem do Trójmiasta. Zapraszamy! Wcześniej graliśmy w różnych miastach dla naprawdę różnych ludzi – kilkakrotnie w Warszawie, także w Poznaniu, Madrycie, Kijowie, Brukseli...
RS: Skąd wziął się twój metaprojekt, który ciągle poddaje się modyfikacjom z tym samym fundamentem jaki tworzysz wraz z Pawłem Szamburskim, czyli zespół SzaZa?
PZ: SzaZa wywodzi się z tria Tupika, w którym grał także kontrabasista Robert Kubacz. Z Tupiką graliśmy muzykę improwizowaną i bardzo poważnie do tego podchodziliśmy, właściwie to byliśmy trochę takimi pionierami w Warszawie... a z tego wyniknęła właśnie SzaZa czyli projekt mój i Pawła.
RS: Łączycie różne kategorie sztuk z muzyką. To było wasze założenie przyjęte od początku?
PZ: To jest bardzo pociągające! Jedną z tych sztuk jest film. Niemy, bądź taki w którym nie ma w ogóle dialogów. Przecież obraz jest niewinny. To znaczy można za pomocą dźwięku zrobić z nim bardzo wiele, zależy tylko jak chcemy go zabarwić. Ten sam obraz kroczącego ulicą mężczyzny można przedstawić dzięki muzyce jako scenę smutną, przerażającą, beztroską, wesołą itd. A reżyser nie ma tu nic do powiedzenia, obraz jest już nakręcony i to jest najlepsze!
RS: Takich filmowych połączeń macie już na koncie co najmniej trzy prawda?
PZ: Teraz robimy czwarty. Pierwszy z nich to były krótkie filmy Romana Polańskiego. Kolejny to animacje Władysława Starewicza, pioniera animacji poklatkowej . Zaczął tak, że chciał nakręcić film a'la National Geographic o żukach, ale problem był taki, że kiedy tylko włączał światła na planie żuki uciekały. Pozabijał je i zamiast nóżek włożył druciki, następnie sam nimi kierował klatka po klatce, filmował i to rozpoczęło jego pracę z nowym gatunkiem filmu! Kolejny projekt był z gościnnym udziałem Huberta Zemlera [wówczas formacja przyjęła nazwę SzaZaZe – R.S.] do filmów małżeństwa Themersonów, czyli pierwsza awangarda filmowa w Polsce – bardzo ciekawe rzeczy, wśród nich np. pierwszy klip muzyczny, podejrzewam że pierwszy na świecie – nakręcony do kompozycji Szymanowskiego obraz dokładnie ilustruje każdy gest muzyczny. Teraz pracujemy nad kultowymi polskimi animacjami z lat 60-70 takimi jak prace Jana Lenicy czy Daniela Szczechury.
RS: SzaZa nie tylko czerpie z filmu ale także teatru, literatury...
PZ: ...projekty teatralne ostatnio nam się skończyły, może chwilowo, ale to było wspaniałe – praca z teatrem bez słów. Teatr np. Utwór Sentymentalny Piotra Cieplaka, gdzie aktorzy, nie mówią, a wszystko rozgrywa się za pomocą ruchu i dźwięku. Wciąż pracujemy z tancerzami i jest to obecnie nasza ulubiona interdyscyplinarna współpraca. Jeśli chodzi o literaturę to kilkakrotnie występowaliśmy z Candelarią Valiente kiedy ona interpretowała teksty, a my do tego improwizowaliśmy, ostatnio z Olą Bilińską graliśmy także muzykę sefardyjską.
RS: Interdyscyplinarność to coś co napędza Cię do działania, jest to środek do celu?
PZ: Dla mnie jest to przede wszystkim możliwość grania swojej muzyki i współpracowania z niesamowitymi artystami. Możliwość zderzania innych języków a często podobnej wrażliwości. Strasznie rzadko występujemy z Pawłem Szamburskim w stricte muzycznych klubach. Głównie gramy na festiwalach filmowych, teatralnych... mamy duże sale, super nagłośnienie, wspaniałą publiczność, która w czasie koncertu nie pije piwa ani nie je, także mi jest z tym bardzo dobrze. Wiem, że ludziom łatwiej jest odbierać rzeczy wizualne. W związku z tym tworzymy lub bierzemy udział w takich wydarzeniach .Wchodzimy w takie współprace, w których muzyka jest równoprawnym partnerem aktora, tancerza czy obrazu, a nie akompaniamentem bez którego można się obyć - my opowiadamy drugą cześć historii. Z żalem stwierdzam, że słuchanie muzyki dla muzyki - takie słuchanie z zamkniętymi oczami staje się rzeczą rzadką - być może trudno znaleźć odpowiednie skupienie i czas aby móc zatopić się tylko w dźwięku. Obraz znacznie łatwiej pochłania naszą uwagę bez reszty. Muzyka sama w sobie oferuje taką gamę nastrojów i światów w które można wejść, że naprawdę prosiłbym wszystkich, żeby się nie ograniczali. Jeśli mają ochotę uzyskać spokój to polecam piękno renesansowej polifonii albo muzykę z Jawy albo gruzińskie chóry – to jest piękne, że można czerpać z różnych epok i regionów i to wszystko jest teraz dostępne! Nie mamy tylko jednej komercyjnej stacji radiowej na którą jesteśmy skazani.
RS: Ty także ciągle szukasz?
PZ: Szukam muzyki autentycznej i indywidualnych wypowiedzi. Tak jak my opanowaliśmy język i wypowiadamy się dzięki niemu swobodnie tak też jest ze sztuką – w tym z muzyką – jeżeli artysta ma opanowane narzędzia to może mówić swobodnie, improwizować, wchodzić w stan ekstazy czy medytacji i udostępniać to co się wówczas pojawi. Sztuka daje nam możliwość spotykania ludzi i ich światów, poznania także tych którzy żyli w innych czasach czy kulturach i poprzez twórczość potrafili wysłać komunikat o swoim istnieniu. Możemy ich autentyczną wypowiedź zarejestrowaną kiedyś przyjąć teraz, spotkać się z nimi.
RS: Powiedz, czego fan albumu zespołu SzaZa 'Przed południem, przed zmierzchem' może spodziewać się kiedy spotka was w sytuacji koncertowej?
PZ: Na koncertach nie gramy przygotowanych wcześniej kompozycji, zajmujemy się improwizacją. Budujemy formę w czasie rzeczywistym, bo przecież improwizacja w ogóle polega na spontanicznym komponowaniu. Atutem takiej kompozycji jest jej aktualność - to że powstaje tu i teraz i wynika właśnie z aktualnych warunków - akustyki sali, pogody, nastroju publiczności itp. Rozróżniamy muzykę graną na płytę od muzyki granej na koncercie. Wydaje mi się, że walorem koncertu jest mięso, pot i krew (śmiech...). Pomysłowość i reagowanie na sytuacje, spontaniczność ekspresja nawet za cenę mniejszej precyzji, to jest koncert - kiedy wszyscy dzielą tą energię i muzyka jest wytworem wspólnym tak artystów jak i publiczności. Natomiast album i słuchanie materiału w domu czy samochodzie to coś zupełnie innego, inne są także oczekiwania słuchacza. Ja nie wkładam do odtwarzacza projektów improwizowanych ociekających energią, raczej skłaniam się do słuchania kompozycji, jakiegoś świata, który nie wynika z sytuacji publicznej, tylko jest projekcją czyjegoś umysłu jako zamknięty skomponowany porządek. Taki porządek wpływa na mnie ja mogę go kontemplować.
RS: Są plany SzaZy na nowe nagranie?
PZ: SzaZa i nowy projekt to będą piosenki. Chcemy nagrać album do słuchania, właśnie w samochodzie czy w domu. Chcemy zaprosić m.in. Gabę Kulkę, Candelarię Valiente, Olę Bilińską... ale i tak wszystkiego nie zdradzę bo to nie jest perspektywa najbliższych tygodni także proszę o trochę cierpliwości.
RS: Chciałem spytać o twój autorski powrót. Najnowsza płyta 'Krajobrazy Marsjańskie', trochę jak masaż ucha wewnętrznego, ma ona właściwości terapeutyczne.
PZ: Ona ma, tak sądzę. Związek dźwięku ze zdrowiem to mnie chyba teraz najbardziej interesuje. Muzyka może mieć szersze działanie niż takie jakiego nauczyliśmy się oczekiwać. Muzyka może leczyć. Za pomocą dźwięku można zmieniać cząsteczki wody, można zmieniać ich strukturę...
RS: ...nie wiem o czym mówisz.
PZ: Nie znasz tego eksperymentu? To jest popularna rzecz. Wodę poddaje się różnym rodzajom muzyki – wibracji akustycznych, później się ją zamraża i bada strukturę cząsteczek. Może to zaskakujące ale ona się zmienia właśnie przez wpływ dźwięku.
RS: Rozumiem, dlatego wpływ muzyki na człowieka postrzegasz również chemicznie...
PZ: Wszystko jest wibracją – cząsteczki są w ciągłym ruchu, pulsują w jakichś sekwencjach, powtarzających się, mimo nieustannych modyfikacji. Człowiek z resztą w większości zbudowany jest z wody, zatem nie wierzę, żeby obcowanie z falą dźwiękową nie miało na niego wpływu. Jeżeli słuchasz ulubionego utworu, czy płyty przez miesiąc to jesteś przez tę muzykę zmieniony i niech mnie nazywają szaleńcem, ale na tym opieram swą wiarę w sens uprawiania muzyki. Fascynuje mnie dlaczego człowiek lubi obcować z falą dźwiękową , podrażnia sobie zmysły takimi drganiami i czemu niektóre wiązanki fal akustycznych – muzyka – wydają mu się fajne albo nie.
RS: Kto jest adresatem takiej niepospolitej muzyki i niebanalnego podejścia do niej jak w przypadku 'Krajobrazów Marsjańskich'.
PZ: Każdy kto ma na to czas, bo taka muzyka wymaga czasu. No i każdy, kto chce pooglądać Marsa za pomocą słuchu (śmiech…)!
RS: Ostatni autorski krążek ukazał się sześć lat temu. Obecny wywołał jakiś impuls?
PZ: 6 lat temu... no tak, zanim jeszcze urodziło mi się pierwsze dziecko i jeszcze miałem na to siłę. Od tamtej pory opublikowaliśmy tylko SzaZe. Powoli zbierała we mnie ochota by nagrać album, który byłby monolitem, żeby był bardzo jednorodny albo nagrany w ogóle jako jedna kompozycja. Nie interesowała mnie zbieranka różnych utworów tak jak poprzednia płyta ‘Prace z Obrazkiem’ – tylko rzeczywiście Album. Żeby słuchacz włączał tą płytę kiedy ma ochotę na konkretnie określony nastrój muzyki. Tak jak wybierasz lekarstwo na swój dzień, bo potrzebujesz np. magnezu to po niego sięgasz, tak samo potrzebujesz na dany dzień 'Krajobrazów Marsjańskich' i zwyczajnie aplikujesz.
RS: Skąd tytuł 'Krajobrazy Marsjańskie'?
PZ: Zabawna sprawa. Bogna Świątkowska poprosiła mnie o muzykę do Bęcowej wystawy w Kordegardzie. Powiedziała mi, że mogę zrobić cokolwiek, może to być nawet lądowanie na Marsie i będzie jej się podobało. Otworzyła przede mną furtkę zarówno stylistyczną (dając mi wolną rękę) a z drugiej strony – nieświadomie – podrzuciła mi pomysł. To był taki czas, że Mars pojawiał się w moim życiu co chwilę przez przypadek (śmiech...). Nie tylko Bogna, bo i lądowanie łazika Curiosity, i te strasznie rozczarowujące zdjęcia pustej, nudnej i nieciekawej planety. Przecież Mars był w moim dzieciństwie planetą która tętniła życiem! Całe science fiction obrało sobie właśnie tą planetę jako centrum swoich zainteresowań, a tu rozczarowanie... Postanowiłem walczyć z tym rozczarowaniem.
RS: Tworzysz tyle projektów, że aż strach o coś pytać, ale spytam już tylko o jeden. Opowiedz naszym Czytelnikom o kinie bez... obrazu.
PZ: 'Kino dźwięku' to rzeczywiście kino bez obrazu. Mieści się w pomieszczeniu, które jest uzbrojone w 24-głośnikowy system dźwiękowy, słuchacz znajduje się w pozycji półleżącej na wygodnym siedzisku, a światło jest przyciemnione. Seans polega na tym, że odtwarzane są utwory, które – tak jak filmy – opowiadają jakieś historie, ale tylko za pomocą dźwięku. To są kompozycje, których nie da się wykonać na żywo. Z góry chcę powiedzieć, że to nie jest substytut koncertu tylko muzyka, która jest projektowana właśnie na głośniki - jako projekcja dźwięku. Najczęściej są to utwory elektroniczne wielokanałowe, albo field recording, albo słuchowiska. Kompozycje muzyki anegdotycznej Luca Ferrari i klasyczne dzieła muzyki konkretnej. A najbardziej chyba idee ‘Kina Dźwięku’ realizują utwory Pierre’a Henrie – to naprawde filmy bez obrazu – historie opowiedziane tylko dźwiękiem. Np. w utworze ‘La Ville’ słyszymy, jak ktoś wychodzi z domu, zamyka drzwi i schodzi po drewnianych schodach, wychodzi na ulicę itd. a film sam się wyświetla w wyobraźni słuchacza. Jeden taki projekt dzięki zaproszeniu NINA zrobiłem wraz z Lilinaną Chromińską i Dawidem Bargendą na Europejskim Kongresie Kultury we Wrocławiu. Takie kino grało przez cztery dni – spełniłem trochę swoje marzenie. Po dwóch latach przerwy prawdopodobnie znowu uda się to zrobić. Dopiero w październiku. Najpierw w Londynie, a w naszym kraju będzie to ponownie Wrocław w ramach Musica Elektronica Nova, tegoroczna edycja festiwalu wypada między 19, a 26 października, także również zapraszam!
RS: Szybki rzut oka na twoją karierę i to co teraz robisz pokazuje, że obecnie dotykasz rzeczy, które dla zwykłego śmiertelnika nie są związane z muzyką rozumianą, że tak to ujmę 'konwencjonalnie'...
PZ: Ja jestem już tak głęboko nienormalny w słuchaniu muzyki, że już nie wiem co dla Polaków jest normalną muzyką. Dla mnie nienormalne jest to co leci w radiu, osobiście uważam, że jest to w większości niesłuchalne! Większość utworów to produkty i to takie, które usiłują stworzyć wrażenie, że żyjemy w Wielkiej Brytanii albo w Stanach. Ale na szczęście są środowiska, które zajmują się poszukiwaniem własnej tożsamości muzycznej.
RS: Mimo, że jest ich mało, to cieszy że kreatywnych twórców nie brakuję. Dziękuję za rozmowę.
PZ: Dzięki!
(Roch Siciński)
Wywiad ukazał się pierwotnie w majowym magazynie JazzPRESS, którego Roch Siciński jest redaktorem naczelnym.
(fot. Piotr Gruchała)
W cyklu "Uwaga wywiad: dzisiaj...." poprzednio zamieściliśmy:
Mariusz Puszczewicz - wokalista zespołu 4. Piętro
Kinga Szweda, mistrzyni Fitness
Janusz Strobel, wybitny gitarzysta i kompozytor polski
st. kpr. Kamil Warmiński prosto z Afganistanu
Gabriel Ferrandini - perkusista z Portugalii
Tomasz Gąssowski – producent muzyczny i filmowy, muzyk i kompozytor