Uwaga wywiad: dzisiaj Marcin Olak - Reporter-24.pl
Wiadomości
wszystkie

Uwaga wywiad: dzisiaj Marcin Olak

Muzyk – najfajniejszy zawód na świecie

 



Przeczytaj również poprzednie wywiady:
Mariusz Puszczewicz - wokalista zespołu 4. Piętro
Kinga Szweda, mistrzyni Fitness
Janusz Strobel, wybitny gitarzysta i kompozytor polski
Gabriel Ferrandini - perkusista z Portugalii
st. kpr. Kamil Warmiński prosto z Afganistanu
Tomasz Gąssowski – producent muzyczny i filmowy, muzyk i kompozytor
Renata Zarębska aktorka, kaskaderka i artystka kabaretowa
trębacz Tomasz Dąbrowski
Kuba Sokołowski
Patryk Zakrocki - muzyk, improwizator

 

Roch Siciński: Jesteś jednym z niewielu artystów w tej branży, którzy rzetelnie prowadzą stronę internetową. Wszystko jest u Ciebie na bieżąco, nie mówiąc o portalach społecznościowych jak Facebook czy Twitter, można też bez problemu znaleźć cię na portalu Allaboutjazz.com, dzięki za tę przejrzystość. Ktoś robi to za ciebie, czy to twoja działka?
 

Marcin Olak: Nie żartuj sobie, muzyk jazzowy, któremu ktoś prowadzi stronę (śmiech...). Robię to sam. Pochodzę z rodziny matematyków, zajmowałem się tą dziedziną i to mnie interesowało. Potem zacząłem bawić się w programowanie, więc stronkę machnąłem będąc w hotelu, gdzieś między koncertami. Nie chodzi o to żeby była piękna, ale rzeczywiście staram się, aby była aktualna. Chyba dlatego, że bardzo szanuję ludzi, dla których gram. Staram się, żeby ludzie, którzy mogą zainteresować się tą muzyką, mieli gdzie znaleźć informacje. Tak myślę, że to wynika trochę z moich wcześniejszych zainteresowań, bo na gitarze zacząłem grać bardzo późno. Pierwszy raz wziąłem instrument do rąk, gdy miałem 17 lat. Teraz także uczę gry i bywa tak, że przychodzą dzieciaki, które mają po 6 lat – jedenaście lat przewagi nade mną na starcie – i to jest bardzo fajne.
 

R.S.: Na twojej stronie, od której zaczęliśmy, wisi informacja, że obecnie jesteś w trakcie trasy z Akiko. Jaki repertuar pojawia się na koncertach? Powiedz nam parę słów o tej wokalistce i o tym jak się wam wspólnie gra.
 

M.O.: To młoda wokalistka z Japonii i u siebie, z tego co wiem, ma status gwiazdy. Nie znam najlepiej sceny japońskiej, ciężko mi to zweryfikować, ale ma nagranych kilkanaście płyt dla wytwórni Verve... Sam ten fakt świadczy o tym, że jest nieźle! Jej płyty są od strony producenckiej radykalnie profesjonalne – świetnie zaaranżowane, fajnie nagrane, zawierają dobre, ciekawe koncepcje. Słychać, że pracuje z najlepszymi fachowcami w tych sprawach. Akiko gra to, czego ludzie spodziewaliby się w Japonii od wokalistki jazzowej – to znaczy, że mamy do czynienia z lżejszą stroną jazzu, najczęściej są to standardy. Polska publiczność w  tej materii jest chyba lepiej wyrobiona, więc stwierdziliśmy, że u nas taki repertuar jest zbyt osłuchany. Dlatego przygotowaliśmy trochę repertuaru japońskiego – takiego, którego znaczna część jest osadzona w japońskim folku. Zresztą to też jest specyficzne rozgraniczenie, bo ich folk nie jest w muzeum – on jest ciągle żywy, ciągle aktualny.
 

R.S.: Trasa już za połową, ale ostatnie wspólne granie tutaj nie będzie oznaczało końca tej muzycznej przygody. Podobno zarejestrowaliście dwa koncerty i chcecie ten materiał wydać na płycie.
 

M.O.: Tak, to prawda, takie właśnie mamy plany. Nagraliśmy pierwszy koncert jaki odbył się w Gdyni na Ladies' Jazz Festival oraz drugi z kolei, czyli ten z wrocławskiego Impartu. Myślę, że bardziej będę zadowolony z Wrocławia, ale pierwsze spotkanie również wypadło fajnie. Pracujemy nad wpólną trasą w Japonii, po wydaniu płyty, o której wspomniałeś, spróbujemy sprowadzić Akiko ponownie do nas. Może pojedziemy z materiałem w Europę – ale poczekajmy, zobaczymy jak to wszystko się potoczy.
 

R.S.: Akiko to nie jest twój muzyczny priorytet. Robisz kilka projektów, ale najważniejszym z nich jest twoje trio. Gitara, bas i bębny, czasem dochodzą do tego perkusjonalia, ale ja nie wiem kto jest w stałym składzie. Różnie to wygląda na koncertach i nagraniach...
 

M.O.: Moje trio to tak naprawdę pięć osób. Oprócz mnie to basiści: Wojtek Traczyk i Maciek Szczyciński oraz perkusiści: Hubert Zemler i Krzysztof Szmańda. Realia są takie, że muszę mieć kogoś na zmianę, bo różnie bywa z terminami... Ale, broń Boże, nie jest to rozróżnienie na pierwszy i zapasowy skład zespołu. Mam to szczęście, że mogę współpracować z aż tak dobrymi muzykami, że nie ma mowy o jakimkolwiek planie B. Zresztą nie może być inaczej przy takiej koncepcji muzyki. Co prawda, ja jestem liderem – komponuję i podejmuję większość decyzji – ale na scenie jesteśmy równi: ważne są interakcje i indywidualny głos każdego z instrumentalistów.
 

R.S.: Indywidualny głos i posiadanie własnego języka to rzecz istotna. A dla mnie bycie gitarzystą to jeden z najgorszych pomysłów – na jakie potencjalny muzyk może wpaść – i już mówię dlaczego. W każdym dużym, ba nawet średnim mieście znajdziesz przynajmniej jednego doskonałego rzemieślnika, który ma fantastycznie opanowany ten instrument. Jak tu znaleźć swój język, jak być innym, ale nie na siłę? Jaka była twoja droga? Bardzo rzadko grasz na gitarze elektrycznej, to też część pomysłu na siebie?
 

M.O.: Myślę, że na kształtowanie się mojego języka muzycznego miało wpływ w dużej mierze to, jak zaczynałem grać. Na początku uczyłem się sam grać na gitarze klasycznej, później zapisałem się na prywatne lekcje do Leszka Potasińskiego, a potem studiowałem gitarę klasyczną na warszawskiej akademii muzycznej. To była jedyna szkoła muzyczna jaką skończyłem, nie byłem absolwentem szkół muzycznych innych stopni – zatem nie zdążyłem nasiąknąć akademickim podejściem do grania. Ale w tym co mówisz, jest trochę racji: z pewnymi typami gitar związane są pewne style i klisze. Generalnie gitara jest kojarzona z instrumentem na którym się „wymiata”, a mnie to nie interesuje. Nie ma problemu, jeśli miałbym zagrać szybko czy bardzo szybko – mogę to zrobić, umiem – ale, moim zdaniem, bardzo rzadko to wnosi cokolwiek wartościowego do muzyki. Moje początki to też granie na gitarze w kościele. Granie w pomieszczeniach kościelnych to jest tak naprawdę granie przestrzenią, podkreślanie ciszy, szacunek do dźwięku. To trochę jak podróż do źródeł muzyki europejskiej. Widzisz, w muzyce historycznej dla mnie najfajniejszy jest właśnie nurt związany z Kościołem. Czyli średniowiecze: śpiewy liturgiczne, chorał gregoriański. Następnie muzyka renesansowa i barokowa – później już trochę się z muzyką europejską rozmijam, nie przemawia do mnie. Aż do muzyki współczesnej, która do mnie trafia.
 


(Fot. Piotr Gruchała)
 

R.S.: Stąd Lutosławski na twojej ostatniej płycie Crossing Borders?
 

M.O.: Też. Większość muzyki, którą się grywa na gitarach klasycznych, z punktu widzenia oceny kompozycji jest strasznie błaha, w porównaniu z utworami na skrzypce czy fortepian wypada po prostu słabo. Jeśli porównasz jakieś sonaty fortepianowe, na przykład Beethovena, z utworami, które w tym samym czasie powstawały na gitarę – nawet najwybitniejsze dzieła takich twórców jak Giuliani, czy Sor, to są straszne uproszczenia. Co powoduje, że cały ten materiał, a zwłaszcza muzyka tak zwanego „złotego wieku gitary”, merytorycznie nie jest warta aby ją grać. Mamy w Polsce kilku wybitnych gitarzystów klasycznych, którzy są uznani na całym swiecie. Ale dla mnie problemem jest to, że ci muzycy – których osobiście szanuję, bo grają genialnie i w największych salach świata – grają repertuar, który nie jest wart tak doskonałego aparatu wykonawczego. Muzyka współczesna pisana na gitarę jest o niebo lepsza, a Lutosławski to po prostu mistrzostwo świata. Jego miniaturki są tak skomponowane, że łeb urywa. Kiedy je grasz, to odechciewa ci się interpretować – w najlepszym tego słowa znaczeniu. Samo dzieło jest tak ważne, że ja powinienem zaprezentować to słuchaczowi w niezmienionej formie, tak jak kompozytor zapisał.
 

R.S.: A jednak otrzymałeś zgodę od spadkobierców dzieł Witolda Lutosławskiego, aby te skończone dzieła zagrać po swojemu.
 

M.O.: Tak, Lutosławski nie lubił kiedy przerabiano jego kompozycje, dlatego też cieszę się że oficjalnie otrzymałem zgodę, to jest dla mnie ważne. A wiem, że spadkobiercy konsultowali się z innymi kompozytorami przed podjęciem decyzji. Wiesz, może dzięki takim działaniom, ten repertuar nie jest zniszczony i nie dzieje się z nim to, co mogliśmy zaobserwować podczas Roku Chopinowskiego.
 

R.S.: Wspomniałeś o muzyce europejskiej, a Lutosławskim zaznaczasz swoją muzyczną tożsamość?
 

M.O.: To jest dla mnie ważny temat. Uważam siebie za gitarzystę jazzowego, choć być może jest to pewne nadużycie z mojej strony. Widzisz, jazz to jest muzyka, która wyrasta z pewnych korzeni, a ja tych korzeni oczywiście nie mam. Bliższa jest mi muzyka europejska. Kiedy coś piszę, to staram się nawiązywać do tej muzyki, do tej tożsamości. Staram się to kontrolować i jest to zazwyczaj proces świadomy. Uważam, że grając i komponując w taki sposób, mogę być autentyczny, a to w muzyce jest bezcenne. Choć w pewnym sensie też jestem chyba też przesiąknięty bluesem i jazzem. Pamiętam jak na początku świadomego słuchania muzyki udało mi się zgromadzić około trzydziestu – wówczas było to naprawdę sporo – płyt bluesmanów z delty Missisipi i słuchałem ich w ilościach przemysłowych. Więc to, co robię, to pewnie jakaś fuzja jednego z drugim.
 

R.S.: Widzę, że lubisz fuzje.
 

M.O.: Tak. Chyba po studiach tak bronię się przed graniem ograniczonym przez jakiś idiom, takie czarno-białe podejście w tamtym czasie strasznie mi doskwierało. Tak też jest z muzyką, której sam słucham, najciekawsze wydają mi się rzeczy z pogranicza. Oczywiście są genialne płyty czysto jazzowe, choćby starych wielkich mistrzów. Ale to, co ostatnio robi Brad Mehldau, łącząc muzykę współczesną z jazzem, to są rzeczy które kręcą mnie najbardziej. Styk jazzu z muzyką współczesną jest dla mnie najciekawszy.
 

R.S.: Dlatego też powstało coś takiego jak Guitar Open. Powiedz naszym czytelnikom kilka słów na ten temat?
 

M.O.: Zaczeło się od tego że Leszek Potasiński zaproponował mi wspólne granie. On, nie dość, że jest moim byłym nauczycielem, to jeszcze jest jednym z najważniejszych klasycznych gitarzystów w Europie – nie mogłem nie skorzystać z takiej szansy. Guitar Open to duet, czasem rozbudowywany do tria. Staramy się łączyć muzykę współczesną z improwizacją,  ale w repertuarze mamy też utwory z szesnastowiecznego traktatu o improwizacji – Tratado de glosas... Powiedziałbym, że repertuar jest dość szeroki. Zbieramy się też do nagrania materiału, ale jesteśmy obaj strasznie zarobieni, więc pewnie będzie trzeba trochę jeszcze poczekać...
 

R.S.: Czyli już kolejna perspektywa płyty. Niecały rok temu ukazała się Crossing Borders, wspomniałeś o płycie z Akiko, teraz o płycie z Leszkiem Potasińskim. Nadganiasz dyskografię....
 

M.O.: Chcę to zrobić, ale nie chcę działać na zasadzie „długo nie wydawałem, to wchodzę do studia… i bęc”. Za bardzo szanuję ludzi, dla których gram. Nie wydałem większej ilości płyt, bo nie miałem konkretnego pomysłu, a jestem wrogiem nagrywania takich samych płyt – to nie jest nikomu potrzebne. Chcę za to poodklejać od siebie trochę etykietek. Dla wielu ludzi po albumie Simple Joy jestem facetem, który gra muzykę lekką i przyjemną, po prostu simple joy. Gdzieś to się przykleiło, no trudno. Dlatego też chcę się pobawić z gitarą elektryczną, zmienić dość gruntownie brzmienie... Ale dopiero pod koniec listopada będę mógł usiąść i spisać muzykę, na którą już mam pomysł. Po raz pierwszy muszę zaplanować pisanie muzyki, a jakiekolwiek planowanie to dla mnie zupełnie nowe doświadczenie. Pojawiło się ostatnio dość dużo zamówień – z jednej strony to fajne, ale z drugiej wymusza na mnie dyscyplinę pracy... Z Akiko aranżowałem ostatnio pieśni japońskie i chyba się udało, teraz jestem z nią w trasie i te utwory są dobrze przyjmowane. W listopadzie będzie premiera mojego koncertu na Warszawskim Festiwalu Gitarowym. Już po raz drugi zamówili ode mnie utwór, piszę koncert podwójny dla mnie i Leszka Potasińskiego. To jest bardzo dobry festwial, a niedoceniany – chyba jedyny festiwal gitarowy w Europie, gdzie wszystkie koncerty są wykonywane z orkiestrą. Także to będzie premiera tego materiału, ale najpierw muszę go skonczyć (śmiech...)
 

R.S.: Rzeczywiście dużo pracy, my w takim razie czekamy na jej kolejne owoce i śledzimy twoją stronę internetową. Powiedz jeszcze tylko czy dobrze, że zostałeś muzykiem, a nie matematykiem? To chyba ciekawszy „zawód”...?
 

M.O.: Zawód muzyka jest trudny i wymagający, ale to bez wątpienia najfajniejsza robota na świecie. Daje bardzo dużo możliwości – choćby to, że pracuję często jako muzyk sesyjny przy projektach zupełnie nieautorskich i niejazzowych. To jest ciekawe, bo mam możliwość grać rzeczy, których normalnie bym nie ruszał. Na przykład już od siedmiu lat gram z Michałem Bajorem. To jest interesujące, bo mam do czynienia z innym typem ekspresji, z inną publicznością – no i granie w teatrach to też coś innego. Ale widzisz, cały czas robię rzeczy, które chcę robić. To jest ciężka praca: teraz wróciłem na chwilę do domu, i – no cóż – po raz pierwszy od trzech tygodni mogłem spędzić trochę czasu z rodziną, a za kilka dni znowu wyjeżdżam. Wracam do domu zmęczony, ale za to mam w sobie specyficzną energię, mam o czym opowiedzieć. Moja rodzina nie widzi gościa który wrócił z roboty zgnojony i ma dosyć, i marzy o tym żeby obejrzeć mecz w telewizji, żeby odreagować. Na szczęście jest inaczej.


 

Tekst pochodzi z wrześniowego Magazynu JazzPRESS, którego Roch Siciński jest redaktorem naczelnym

(Fot. Piotr Gruchała)